Saturday, December 22, 2007

JULIAN PRZYBOŚ (1901 – 1970)



Odjazd

Znów ufałaś - i wątpiłaś znowu
(krakało spłoszone zamykanie ramp...),
gdy
pod konstrukcjami z żelaza i szkła
stał się pociąg,
fakt,
który tonowymi uderzeniami kół poza rozpacz wykraczał.

Parowóz
wlókł długi i ciężki twój żal.

W płytkim świetle za wcześnie zapalonych lamp
świat jakby odziwaczał
i stronił...

- Załamał się w rozbitych bezdźwięcznie łzach.

Kształt twój mglił się i wietrzał,
między nami rozsnuwała się dal.
I musnęło mnie, niknąc, pożegnanie twej dłoni:
oddłoń powietrzna.

*****************

Do ciebie o mnie


Zapatrzony, że samymi rzęsami
zmiótłbym śnieg z twojej ścieżki,
chwytam w zachwyt ruch twój - i gubię:

Krokiem tak zalotnie lekkim,
jakbyś wiodła ptaszka na promieniu,
szłaś przede mną - przed sobą, przed wszystkim!
Poderwany spod nóg przez wróble
twój cień w krzewie się zazielenił,
pojaśniał w drobne listki.

I zniknęłaś - w swoim śpiewie. Zamilkliśmy.

Ale odtąd zasłuchany, gdy pytam
o mnie,
od rośliny do słowa
każdy pąk się wyraża kwieciście;
kwiat rozkwita nagiej, ogromniej
we wszechkwiat.
(Gałąź wiśniowa
przewinęła się do kwiatów od liści
zwinniej,
niż wiewiórka zdążyłaby się domyślić.)


*************

Lipiec


Na świadectwach, wzbici w radość, odlecieli uczniowie,
drży powietrze po ich śmigłym zniku.

Wakacje, panie profesorze! Pora
trzepać wesoło słowa jak futra na wiosnę
oraz
czasowniki przez dni lata odmieniać!
- -
Wóz przetoczył się z nagła - i w łozinie zzieleniał.
Tylko pustki rozpryśniętej w słońcu - udar.
Skacząc z bryczki, zaoczę:

Bosonogi gęsiarek biegł, zaczerpnął ze źródła,
znikł, jak gdyby on wybiegał
potoczek.
- -
Okolicę, serce wyniosłe, przeszywa na przestrzał
strumień!

Lecz z połogich pagórków - wahającą się odpowiedź -
inne wzgórze - dalszą górę kołysze.
Jak ten skryty poryw widoku i ciszę zatuloną w szumie
szeptanymi pytaniami - wydać?

Jakże w cieniu, pod lipą - przysłowieć?


*************

Burza


Nie wychylaj się, spójrz: plac - z rąk mi wypadł,
potoczyło się, oddaliło śródmieście,
a w górę
- gdy nas rozkosz dwoi -
niesie
podsadzony pięcioma piętrami pokoik!

Poza rozwarte okno, ścian nabitych - wypał,
z twego ciała wycałuj mnie w śmigłą przestrzeń!
Niebo obrywa się błyskawicznie w dół,
w wichurę,
i drga burzą nagie powietrze.

Na niebie, z burzy, którą piorun błyskawicą spruł,
rozrabiające tęczę
śmigło!


*************

Deszcz


U okna urywa się niebo i -
Dachy zlatują na miasto,
gniazdo widnokręgu.
Dalej -
Po powietrzu spada widok gór.

Ze słońcem na podniesionym ręku
pole, ogromne, które nie ma ciebie,
zaszło.

Tam - dolinom w granicie moje oczy ułożyły dna,
tam - moje usta wymówiły hale,
nad którymi słyszysz mój oddech z chmur?

Tu -
i -

Dzień stoczył się jak łza.


*************

Do robotnicy


W hali fabrycznej, aleją z rąk do rąk rosnącego żelaza,
rosnącego do ostrego szczytu:
do pocisku,
szedłem, jakbym rozstrzygał, spawając marzenie i siłę,
jak nadać im wspólny kształt
broni.

Liczyłem:
pięć młotów, ciężkich jak pięć lat,
w jednej chwili
dokonało na mnie
zamachu czasu:
sprawdzały moje dzieło poetyckie ręce robotników i robotnic.

Rytmem tysiąca ramion najszybciej obrotnych
jak wzruszę swoje ramię?
Pęd maszyn moją wolę przesilił.

Pozdrawiam cię, palaczko, szara gwiazdo iskier!
Twoja dłoń odjęta od żaru moją od pióra znalazła,
abym pisał wszystkimi uściśniętymi rękami.


*************

Dzień wyznania


Zapamiętać znaczy patrzeć prosto w słońce,
jak zachodzi w nasze odtąd wszystkie noce.


*************

Noc


Nawiało nocy i gwiazd uderzających o szczyty.

Z gór, odartych z księżyca, rozkosz spadania we wichrze
dławiącym kołysem
znosi
w dół, najniżej,
jak w łono rozdarte fallusem.

Miłość jak przepaść przeraża.
W rozbitej czaszce drgnął ból jak płód ciąży.

Na twojej trumnie, jak łopatę grabarza,
kładę
dłoń rozpostartą: księżyc.


*************

Oczy


Rzęsami o moje rzęsy zapaliła światło oczu...
Widzę: Obraz na staludze ramą z ognia mnie otoczył.


*************

Żyje, wołać


Wody stojące, jak bramy triumfalne,
głębiny pod olchami zapadłe,
kurtyny,
lana ze srebra
topiel.

Jaki rybak głuchej wodzie będzie migał słońcem,
ażeby z oniemiałej wypłynęła ryba -

Czarnoziem zżęty sierpniem na bujnej równinie,
role jadące do stodoły,
pagóry ziemi,
w luśniach,
jak -

Jaki wolarz, ze ziemi wyganiając wołu,
pod górę wywołuje -

Świat się rozluźnia,
grunt cofa się ku dolinom, a trwa i śpiewa jedynie
niezerwany owoc powietrza:
ptak.

Tuesday, December 11, 2007

ΠΟΙΗΜΑΤΑ ΓΙΑ ΤΟΝ CARLOS GARDEL


Horacio Ferrer


Fábula para Gardel


Ayer me preguntaste, hijito mío,
por primera vez,
quién es
ese Gardel, ese fantasma
tan arisco,
empecinado
con seguir guardado
en la cueva con asma
de su disco
polvoriento.

Lo que yo sé,
te lo cuento:
algunas veces,
cuando te has dormido,
las noches en que hay pena
llena,
se aparece
ese escondido
duendo, medio juglar
y medio loco,
para matear
con tu padre y conversar
un poco.

Ah, si lo pudieras
ver
con su sencilla elegancia fantasmera,
a saber:
en una chalina ligera
de plumas de torcaza sola
sus hombres arrebuja.
El traje es de
cuerdas de guitarras españolas
que
alguna bruja
ñata
y hippie le ha tejido.

La corbata
es de claveles
encendidos,
para abrigar los
cascabeles
de su voz.
Y dos
zapatos, muy de peregrino,
que no son zapatos, sino
que son caminos.

¿Qué en dónde nació?
Hijo mío, ¡qué se yo!
De acuerdo a lo que el mismo me ha contado,
parece que nació trepado
a una veleta
niña
que apuntaba al Sur;
y que un poeta
y un gallito de riña
y un augur
le enseñaron a vivir
y a sonreír.

Será por eso
que salió un poco travieso
¿viste?
como vos
y, como yo,
un cachito triste.

Su sonrisa,
hijo, es una
pícara y honda y rara
raya de tiza
iluminada con luz de la otra cara
de la luna.

Y canta, canta,
canta con su voz de siete gritos,
pero canta, siempre, con ese humilde modo
de quien tiene, por sabio, en la garganta,
dos ojitos
que han visto, ya, del hombre, todo, todo.

Su canto, te diría
que parece
un claro
aljibe
en donde crecen
los tangos pibes
que no se cantaron,
todavía;
y, también, aquellos tangos que ya fueron,
esos que escriben,
en el paragolpes de su camión,
los camioneros
del Cerro y de Constitución.

Después,
el alba ya,
a las cinco en punto,
se me va. Se va.

Y, tal vez,
en su forma melancólica de irse,
se adivina, un cacho,
que ese duende,
tan muchacho,
entiende
mucho de un asunto
muy sumamente serio, que es morirse.

Ayer me preguntaste, hijito mio,
por primera vez,
quién es
ese Carlitos, ese fantasma
tan arisco,
empecinado
con seguir guardado
en la cueva con asma
de su disco.

Y entonces te conté
cuanto sabía-

Mas hoy, mirándote,
pensándote,
besándote,
sé un poco más.
Y es que el hijo
del hijo
de tu hijo, un día,
un día de Junio soleado,
frío y seco
que vendrá,
lo mismo que vos
preguntará
por él.

Y una caliente
zafra de ecos,
ecos de la voz de nuestra gente,
ecos de tu voz
chiquito, y de la mía,
inexorablemente,
contestará:
Gardel, Gardel, Gardel.


**********

Celedonio Flores


Carlitos (A Carlos Gardel)


No quiero irlas de vate, ni que la gente
me ponga banderillas de apologista...
Quiero batir un "justo" sencillamente
y este justo, compadre, salta a la vista...

Porque teniendo clase y sentimiento
y oyéndolo a Carlitos cantar diquero
no hay verso, no hay discurso, no hay batimento
para el elogio noble, franco y sincero...

¡Es zorzal, es canario y es armonía!...
¡Es milonga hecha carne y es poesía
la que surge en lo dulce de sus canciones!...

Y al oírlo otros bardos pegan el grito,
lo junan con envidia "de rabanito"
¡y se atan con alambre... los pantalones!...



**********

Celedonio Flores


Jilguerito criollo


Se murió el Morocho y allá en mi barriada
los puntos más bravos maldiciendo están;
hay una tragedia en cada mirada,
hay una amenaza en cada ademán.

Hay un nudo enorme en cada garganta,
y una incontenible ganas de llorar...
¡Se murió Carlitos, la tragedia es tanta
que aterra y espanta, cobarde y brutal!...

Jilguerito criollo, hermanito santo,
¿por qué te fuiste sin decir adiós?...
Los puntos más bravos te han querido tanto...
Las pibas más lindas soñaban con vos...

Vos eras el hijo de todas las madres,
eras el amigo más noble y más fiel...
¡Qué triste se queda sin vos Buenos Aires!...
¡Que Dios te bendiga, Carlitos Gardel!...



**********

Enrique Dizeo


Salutación a Carlitos Gardel


Después de una "paseyata" artística, bajo el cielo
de los pagos europeos, entro "noi altri" está él...
Abran cancha la milonga; con que a pelarse el capelo,
y ¡a darle la bienvenida al taita Carlos Gardel!...

De garufa anda la zamba, el estilo, el tango nuestro,
bailando está en una pata el ambiente musical...
También tenemos en casa nada menos que al maestro,
al embajador más "camba" de la canción nacional...

Cayó como anillo al dedo; llegó justo, propiamente,
dispuesto a hacer del tanguano compadrito y prepotente
lo que hizo toda la "davi": fajarlo con emoción...

¡Con que, arriba la milonga! ¡A pelarse los sombreros!
Y a pegarle un fuerte abrazo al "cusifai" más tanguero,
¡que lleva hasta la guitarra metida en el corazón!...



**********

Héctor Gagliardi


Carlos Gardel


Por las calles del recuerdo,
empedradas de dolor,
va llegando un servidor
detrás de un silbido lerdo;
traigo mi sombra a lo perro,
que sigue, pasa o me espera...
esta noche hay luna entera
para mi solo en el cielo.

Las puertas están cerradas
y dormidos los balcones,
no hay glicinas ni malvones
que saluden mi llegada,
solo a veces, y a escapadas
reconozco mi arrabal,
cuando se agacha un tapial
y muestra ropa colgada.

Entonces pienso en la vida
que uno dejo escapar,
por entregarse a soñar
no vivió como debía.
¿Dónde se fue la alegría
que en estas calles desiertas,
los vecinos, en las puertas,
con sus charlas florecían?...

Ya no hay mas serenatas
ni tampoco "formativos",
ni vendedor a "chiflido"
cargado con dos canastas,
ni tampoco vienen chatas
a parar junto a la bomba,
ni el aguatero rezonga
con los baldes a la rastra.

Me siento un poco cansado
y me detengo a escuchar;
al eco quiere charlar
y me trae lo que he dejado:
silbidos entrecortados,
mis pasos y mis protestas,
y de una ventana abierta
un algo que no ha cambiado.

Es la voz del que se ha ido,
la varonil voz de aquel,
la voz de Carlos Gardel
cuyo timbre no lo olvido,
y que la noche ha traído
de aquella ventana abierta...
¡luna, vestime de fiesta
que Carlos esta conmigo!...

Ya no está triste la calle,
ya se animo la vereda,
hay sillas en dos hileras,
-tribuna de las comadres-.
Hay mas puertas que se abren,
huele a malvón y a glicinas,
y en el truco de la esquina,
la falta envido en el aire.

¿Por qué mágica razón
el barrio volvió a la vida?...
¿Será esa voz ya perdida
que de un disco se escapó?...
y que el aire repartió
como un "padrino pelado"
en el atrio desolado
que llamamos corazón?...

¡Alcemos, luna, por él
la copa de mi arrabal,
con espuma de percal,
donde grabado cincel
se lea: ¡Carlos Gardel!...
en tu muerte y por tu nombre,
lloraron hasta los hombres
que lloran solo una vez!...

La voz, murió en la ventana
como un día murió el.
¡Así nos dejo Gardel,
como un disco que se acaba!
un algo adentro me ahogaba
cuando la marcha seguía,
y mi sombra no entendía
por que su dueño lloraba.



**********

Julio Jorge Nelson


Carlitos Gardel


Cayó ese baluarte, gloria del canto.
Se fue para siempre Carlitos Gardel.
¡En todas las almas hoy vive un quebranto
por esa noticia tan dura y tan cruel!...

Hoy todos te lloran. ¡Maestro divino!
Vos fuiste exponente de nuestra canción,
tu voz melodiosa de acento latino
llegó esplendorosa a mi corazón...
No hay frase que explique la angustia que siento
ni admito la idea que ya no volvés...
¡Carlitos, amigo!... En estos momentos
me lloran los ojos... no puedo cantar...

¡Muchacho criollo! Yo no me despido
ni adiós... ni hasta luego a ti te diré,
tú vives eterno... por eso te pido
que no me hagas caso... si ahora lloré...

Pesar en las almas y llanto en los ojos
y en todos los labios clavado un dolor.
No puede aceptarse que hoy seas despojo
lo que tú ayer fuiste... ternura y amor...

¡Maestro divino!... Mi póstuma ofrenda
Va a ti en esta hora... amarga y tan cruel,
tu eterno recuerdo será una leyenda
escrita en dos frases: ¡Carlitos Gardel!



**********

Ricardo Ostuni


La pinta de Gardel


Araca con la pinta
de Gardel
si a nadie
le queda como a él

A Buenos Aires
la ilumina
con el esmalte
de su sonrisa

La cobija
bajo el alero
gris, requintado
de su sombrero

Le pone trinos
la hace canción,
la ciudad canta
siempre en su voz

Es su arquitecto
es su urbanista
que la diseña
siempre distinta

Y para hacerla
ciudad distinta
en cada esquina
pinta su pinta

¡Araca con la pinta
de Gardel
si a nadie
le queda como a él!



**********

Martina Iñíguez


Como Gardel


De origen fatalmente arrabalero,
enancado en la trama de lo urbano,
en tren de rompe y raja ciudadano
paseaste tu linaje callejero.

En los fueyes, tu canto compañero
fue chamuyo, polenta y cotidiano,
en quebradas y cortes diste ufano
lustre al sino de vate milonguero.

Gomía del vivanco y del obrero,
de las minas, la vieja o el fulano
que en cana se desgasta gris, cabrero.

Como Gardel, sos mítico y lozano,
inmortal, bien porteño, sensiblero...
¡Sos el Tango y de yapa, sos humano!



**********

Inesita Gallego


Te fuiste a cantar al cielo


¡Si parece mentira creerlo!...
Que te fueras alegre cantando...
¡Y que aun no hayas vuelto!...
¿Habrás hecho ese viaje tan largo
que de largo no tiene regreso?...
¡Si es mentira creerlo!...
Pero dicen que tú siempre vives
y que sigues cantando y no has muerto...
Yo no se por qué entonces mis ojos
lloran tanto por ti, aunque eso creo...
¡Yo no sé!... No comprendo ésas cosas.
Pero alguien dijo que estás muy contento
con Le Pera, Riverol, Barbieri
y con Arolas formaste un cuarteto
que divierten al "Mono" Taborda,
a "Paquita", Betinotti, de Ríos
y aquél pibe Ernesto;
también a Podestá, "Príncípe Azul" y Pacho.
¡Y que cantás los versos con Carriego!
Y con otros varios te diviertes mucho
en un paraíso lindo como el cielo...
Así dicen, al menos, algunos
¡Que estás muy contento!...
¿Sabes?... Me consuela enterarme
que no has muerto, que vives, que es cierto
que siempre entonas esas canciones
que tu pueblo, por ti, lleva adentro...
¡Sí, lo creo!...
¡Mas no sé por qué entonces mis ojos
lloran tanto por ti si no has muerto!...



**********

Ramón Paz


Mi acuarela a Carlos Gardel


La patria está triste,
se murió Gardel.
Mustia está la rosa,
seco está el clavel;

No canta el jilguero,
todo llanto es.
Triste está tu patria.
¡Se murió Gardel!
Quisiera cantarte
y llorarte a la vez,
pero un nudo grande
hay en mi garganta.
¡Pensarlo me aterra¡
¡Pensarlo me espanta!
Entonces mis ojos no lloran,
ni mi boca canta.

Y tu guitarra gaucha,
allí está colgada.
Un negro moño la cubre
y no toca por nada.
Y en tu pueblo lindo
que a vos te quería,
hoy todo es tristeza,
se fue la alegría.
La patria mía te llora
porque eras
un cachito de Barracas,
de Flores una vereda,
el crack del Bajo Belgrano
y del Once el centinela.
De Patricios, de todas partes
eras el cantor amigo,
el que daba techo al paria
y al pobre dabas abrigo.

Maldito el destino
que así nos maltrata,
maldito el destino
que a vos te arrebata.
¿No ves como lloran las pibas?
¡No sentís sus gritos!
¡Como vas a sentirlos,
si te has muerto, Carlitos!
¡Carlitos!
Para cantarte tus grandezas
Hoy no basta tu cabeza.
¡Carlitos!
Si hasta parece mentira
que vos no me sientas,
que te hayas muerto,
que estés ya sin vida.
¡Parece mentira!...
¡Parece mentira!...



**********

Máximo Orsi


Carlos Gardel


Para decir lo que era me sobran las palabras,
su nombre es, y ha sido pregón de las barriadas.

Zorzal en todo cerco de las casitas pobres,
farol en una esquina plateando los zanjones.

Fue su chambergo gaucho y su sonrisa franca
el pasaporte criollo de todas las aduanas.

Él le cantó a las novias en suaves serenatas,
y puso en sus murmullos dulzor en las palabras.

Lucía como nadie su estampa bien porteña
porque amasó en cien noches su lírica bohemia.

Desde el salón más rico hasta el boliche más pobre
él siempre fue el "Carlitos" humilde, sin retoques.

Las pibas lo querían, las viejas lo adoraban,
él fue como un lucero en toda madrugada.

De pronto, sin quererlo sintióse golondrina,
y en ese viaje sin retorno se fue con su sonrisa.

Lloraron las guitarras, heridas en sus sones
Cuando calló vencido el as de los cantores.

Pero quedó flameando su nombre cual bandera
porque lo lleva el viento como oración porteña.



**********

Bartolomé Aprile


El llanto de Hispano América


Ya se ha enlutado el laurel
que ganado lo tenía,
para honra de la patria mía
conquistado por aquel,
aquel Carlitos Gardel,
aquella típica estampa
que en el palacio y el hampa
tuvo la sonrisa grande
elevada como el Ande
y extensa como la Pampa.

Ya se ha apagado el fulgor
de aquellos ojos porteños,
que nos miraban risueños
con el más puro candor...
Y es tan profundo el dolor
que Hispano América siente,
que en todo se hace presente,
con la tierra, con el cielo,
van los responsos de duelo
llorando fúnebremente...

Décimas negras, que van
mientras que el llanto se advierte,
a susurrarle a la muerte
ruegos que no morirán...
Los angustiados están
inconsolables, y así,
revuelvo la pena en mí
para que el dolor irradie;
¡que no ha de quedarse nadie
sin llorarte por aquí!...

La muerte del gran Gardel
se siente por donde cuadre,
cual la muerte de una madre,
de la santa madre fiel..
Amargas como la hiel
son las lágrimas que bebo,
y este gran dolor que llevo
está en todos los ambientes:
en el "medio de las gentes"
y en el "medio del malevo".

En todas partes está;
¡toda la América hispana
para llorarlo se hermana
porque Carlitos se va!...
San José de Bogotá
lo absorbió como un alud
y en su tibia infinitud
lo acortajó con su veste,
allá por el noroeste
de la América del Sud.

Si por mi propio dolor
que la amargura destila,
pasará la gran pupila
con que se llora al cantor.
Si con el verso mejor
se le llorara al trovero,
haría falta que el estero
aprisionara en sus garras
a las mil gauchas guitarras
pulsadas por el pampero...

Para llorar este duelo
suplieran con gran ventaja
como gloriosa mortaja:
pendón, bandera, pañuelo...
El azul de nuestro cielo,
el blancor de su celaje,
el ritmo de ese cordaje
de las selvas de Montiel,
y despedir a Gardel
en este su último viaje...

¡Adiós! ¿Pero por qué adiós
si aunque tu cuerpo dormita
tu espíritu en nos gravita
y en nos suena tu voz?
¿Para qué decirte adiós?
Si perduras todavía,
si estás en la eucaristía
presente en tus canciones
y en todos los corazones
criollos de la patria mía...



**********

Roberto Queirolo


Adiós, Carlitos Gardel


Adiós, Carlitos Gardel
que en su trágico destino,
Dios solo ha sido testigo
de esa catástrofe cruel,
adiós al noble varón
que en este mundo tirano
ha sido el zorzal humano
de alma grande y corazón.

Más lauros para tu historia
Gardel, ibas cosechando,
tu noble alma hecha tango,
voló cubierta de glorias,
llora Francia, la. Argentina
por el más justo tributo
las violas están de luto
por vos y tu alma genuina.

Tus guitarristas también
nunca te han abandonado,
hasta en la muerte, Gardel,
ellos te han acompañado.
Con letras de oro grabado
tu nombre perpetuará:
¡si has muerto para el mundo
en mi alma vivirás!...



**********

Francisco Raimundo


Salve maestro!


Muchachos: ¡Se nos ha ido
el Rey de los ruiseñores:
El Papá de los cantores
de nuestro tango querido!...
El destino le ha tejido
una red bajo del Sol
y a Barbieri y Riverol,
a Aguilar como a Le Pera,
¡Fue la parca traicionera
que les jugó un fiero rol!...

Cuando hablemos de Gardel
descubrámonos primero,
como homenaje postrero
tributándole un laurel.
Los extranjeros, por él,
conocen el tango nuestro,
lo impulsó varonil, diestro,
el gran Gardel triunfador;
el eximio embajador,
el inmortal, ¡el maestro!

En todos los continentes
que cantó Carlos Gardel,
le llovieron a granel
los aplausos de las gentes.
Querido en todos ambientes,
a todos trataba igual;
siempre sonriente y cordial
sencillo, francote, amable,
con todos fue muy tratable
Carlos Gardel, el zorzal.

No hubo, ni habrá cantores
que canten como Gardel,
su voz destilaba miel,
armonías y sabores...
Tendrá mil imitadores
este cantor magistral,
pero aunque no lo hagan mal
pueden estar en lo cierto,
¡vivo, ni después de muerto
nadie imita a este zorzal!

Carlitos Gardel y el tango
(aunque de distintos suelos)
eran hermanos gemelos
y fueron del mismo rango.
Por si grazna algún chimango
pretendiendo algún laurel,
no beberá más que hiel
por esa boca maligna.
¡Pues sepan que en la Argentina
jamás habrá otro Gardel!...

Todo humano ha de alabar
al más genial precursor
que con su arte, fe y amor
hizo al tango consagrar.
Hoy, por él se ha de bailar
en los más regios salones.
Millones de corazones
al vibrar de las guitarras
entre canciones bizarras
palpitaron de emociones...
Tu nombre ¡Carlos Gardel!
perdura y perdurará.
Tu recuerdo quedará
grabado en oro, a cincel.
Tu nombre ¡Carlos Gardel!
desde hoy es inmortal,
el ambiente nacional
sufre un profundo desvelo,
¡las musas están de duelo
por tu caída mortal!

La milonga popular
está vestida de luto.
¡Te rindió el mayor tributo
y hasta paró de cantar!
Nadie se quiso quedar
sin rendirte su homenaje.
¡Quedó mudo el encordaje
y mudos los bandoneones,
y mudos los corazones
y triste todo el paisaje!

En nombre del arte pido,
como el más fiel emisario
a este y aquel mandatario
que no te echen al olvido;
y que con justo sentido
a tu sagrada memoria
la calle recordatoria
pongan con tu nombre fiel:
La calle Carlos Gardel
como grabando tu historia.



**********

Humberto Costantini


Gardel


Para mí, lo inventamos
seguramente fue una tarde de domingo,
con mate,
con recuerdos,
con tristeza,
con bailables bajito en la radio,
después de los partidos.

Seguramente nos dolía una foto en la pared,
algún no tengo ganas,
algún libro.

Yo creo que andaríamos así,
sonsos de aburrimiento,
solitariando viejos para qués,
sin mujer o sin plata,
y desabridos.

Seguramente nos sentimos de golpe
terriblemente solos,
muy huérfanos, muy niños.
Tal vez tocamos fondo.
Tal vez alguien pensó en el amasijo.

Entonces, que sé yo,
nos pasó algo rarísimo.
Nos vino como un ángel desde adentro,
nos pusimos proféticos,
nos despertamos bíblicos.
Miramos hacia las telarañas del techo,
nos dijimos:

"Hagamos pues un Dios a semejanza
de lo que quisimos ser y no pudimos.
Démosle lo mejor,
lo más sueño y más pájaro
de nosotros mismos.
Inventémosle un nombre, una sonrisa,
una voz que perdure por los siglos,
un plantarse en el mundo, lindo, fácil
como pasándole ases al destino."

Y claro, lo deseamos
y vino.
y nos salió morocho, glorioso, engominado,
eterno como un Dios o como un disco.
Se entreabrieron los cielos de costado
y su voz nos cantaba:
Mi Buenos Aires querido...

Eran como las seis,
esa hora en que empiezan los bailables
y ya acabaron todos los partidos.



**********

Hebert Fayet


Es de todos por igual!


¿Que donde nació Gardel?
¡Ni usted ni yo lo sabemos!
Franchute no lo creemos
por su manera de ser,
¿que era Oriental? si, tal vez...
puede que fuera... o no fuera,
y el Tito Favale agrega
¡que hay que dejarse de inflar!,
que es de todos por igual
y que el mudo cuando canta,
va hermanando en su garganta
al Porteño y Oriental.

Y si usted es Gardeliano,
y tanguero de verdad,
sáquese la camiseta
cuando se ponga a opinar,
y escuche al Carlos cantar
Tierra hermana, Pan comido,
Mi Buenos Aires querido,
La Entrerriana, Milonguita,
y la inmortal Cumparsita
que lo hará reflexionar.

Y si aún quiere insistir
que era Inglés o Correntino,
Oriental, Francés o Chino
¡permítame disentir!
Porque según mi sentir,
¡El Mago fue universal!
y su imagen señorial
con el tiempo se agiganta,
porque aún vive y cuando canta,
¡es de todos por igual!



**********

Armando Villador


Evocación (A Carlos Gardel)


Me hubiera gustao verte, más zorzal que jilguero
de bota 'e potro y vincha debajo unas ramadas
contándole tus cosas al asombrao pulpero,
como ser el rilato de tu primera hombrada.

Y, cuando ya reunido se viera el paisanaje,
como Fierro, templando la infallable vihuela,
fueran tus "sucedidos" pinturas del coraje;
del gaucho las hazañas, del indio la cautela.

Capitán sudoroso de hirsutas montoneras,
al frente de tus hombres, vibrantes las tacuaras.
A un costado el temible racimo de potreras
persiguiendo enemigos que "juyen" como charas.

En un vivac, al fondo de tenebroso valle,
como "lión" en acecho que escondiese la garra,
alentar con tus "triunfos", las fuerzas de Lavalle
que vibran al conjuro de tu hermosa guitarra.

Me hubiera gustao verte montando reservados,
de esos que, en los corcovos desparraman aperos,
o pechando, en apartes, los toros empacados
en medio de la bulla de chajases y teros.

O arriando una tropilla entablada de un pelo,
en donde la madrina, la tobiana puntera,
después de dos semanas de hartarte e pampa y cielo,
anuncia, en un relincho, la querida tranquera.

Después, el beso largo y ardiente de una moza,
de esas que, con mirarlas, aflojan los garrones,
la que te alcanza luego, la vihuela, mimosa,
para gustar las mieles de tus nuevas canciones.

Me hubiera gustao verte de blusa de merino,
con lujosa vicuña y en baile campero,
"Pasteliao" el mitrista, como buen argentino,
y luciendo la plata de tu picazo overo.

Empacando a las mozas, decir tus relaciones,
con esa gracia tuya que no tuvo par;
con la alegría tuya que iluminó reuniones,
con la sonrisa tuya que unías al cantar.

Me hubiera gustao verte como trenza de ocho,
con el varón más taura trenzao en un contrapunto,
y, al final de la lidia que lo dejases mocho,
sin desatar el ñudo propuesto como asunto.

Me hubiera gustao verte trenzao con Santos Vega
con la pujanza macha que tiene un fierro a fierro,
y después de lucirte con semejante brega,
toparas al temible paisano Martín Fierro.

En el norte, lucirte con las fuerzas del Chacho;
en la Banda, peleando con las fuerzas de Artigas,
luciendo en la moharra tu famoso penacho
desdeñando laureles después de las fatigas.

En busca de rivales, en la tierra entrerriana,
soñadora y altiva, cuna de payadores,
brindar a sus mujeres tu canción más galana,
y el caudal primoroso de tus cantos mejores.

Me hubiera gustao verte rodeao por infieles,
cantándole tus cosas al cacique Painé,
sonriendo al alarido de los indios ranqueles
allí en Salinas Grandes o en campos de Pihué.

Entre ponchos y vinchas y lanzas y facones,
mechando en tus "estilos" al sonoro araucano,
haciendo más soberbia la luz de tus canciones
al grito de las tribus: ¡Ese! ¡Toro cristiano!

Y en las tierras de Salta, los hombres como talas,
serenos y bravíos doblarse a los encantos
del dolor de la tierra que tienen las bagualas,
que esconden no se sabe qué trágicos espantos.

Donde quiera que fueses, tu paz y tu dulzura,
como una carga de astros, tu voz y tu guitarra,
cantando a los amores, cantando a la amargura,
verían el acero potente de tu garra.

El Paraguay te viera luciendo "mbaraeá"
como red delicada de fino ñandutí,
en tu canto que fuera como mburucuyá
unido a las ternezas del suave guaraní.

Donde quiera que fueras te seguiría tu canto,
como carga gloriosa de tu divina voz,
tesoro inagotable de poderoso encanto,
presente que, en la cuna te lo dejara Dios.



**********

Armando Villador


A Carlos Gardel


Fuiste el cantor del pueblo de voz potente,
maravilla sublime por natural,
ruiseñor en las noches de voz doliente
y en pleno sol tu trino fue de zorzal.

Poblose con tu canto la lejanía,
mago que de los yuyos hicistes flores,
y, hasta en los duros versos, tu poesía
cobró el divino encanto de los amores.

De todos tus cantares tú fuiste el guía,
que pusieras al canto luces de estrellas,
y al impulso perfecto de tu armonía
tus canciones humildes fueron más bellas.

Las musas se doblaron al dulce yugo
de tu voz que, no hay duda, fuera un tesoro;
pudiste haber cantado los versos de Hugo,
agregando más brillo sobre aquel oro.

"El día que me quieras" fue algo sublime,
pues tenía la enjundia de Amado Nervo,
mientras que el Viejo Pancho, que te redime,
te dio la esencia gaucha de nuestro acervo.

El arrabal que tiene también sus rosas,
perfumadas o truncas por lo inhumano,
pudieron en tu pecho ser más hermosas
al tener el gracejo de "Mano a mano".

Inmortal por tu canto de hermoso trino,
la senda de tu gloria se ve más ancha,
por ser el invencible criollo argentino,
y el primero en lucirte en cualquier cancha.



**********

José Eduardo Weidmann


Pa' Carlitos


Che Gardel, yo tengo miedo
de batirte mi parola.
Tanto gil a la bartola
ha pelechado a tu sombra,
qu'este punto que hoy te nombra
sólo te ofrece silencio.
Y es una forma de aprecio
y admiración veterana,
porque me diste la cana
para el resto de mis días
con tu voz, tus melodías,
y ese brillo de tu acento.
Che Carlos, juná qu'es cierto
que de vos se ha dicho todo,
y el repetirse no es modo
de sumar brillo a tu fama.
Los orres, y no es macana,
te rezan un Padre Nuestro...,
pa'tu descanso, maestro,
cantor de la gola eterna,
que vivís en la porteña
pasión por la tanguería,
reiterando cada día
que sos el mejor sin cuento.



**********

Jorge Sassón


Historia del tango (apócrifa)



Dedicada al hermano de corazón y compañero de inquietudes Javier Velásquez, por su valiosa y desinteresada colaboración


Nació y quedó abandonado
en una cortada maleva,
mistonga, humilde y cabrera,
y con elegancia rantifusa
invocó llorando a la musa
en versos de labia canera.

Su madre fue la milonga
de la que heredó su destino
y desde sus primeros trinos
presintiendo un triste final
mostró nobleza de arrabal
y arrogante, se hizo camino.

El bautismo fue sencillo
un compadrito del fangal
una grela vestida de percal
otra que oficiaba de pequera
un curda y un linyera
y TANGO le quedó al final.

Araca, un día pelechaste
entraste una noche a tallar
sin más resto que tu chamuyar
porque la Gloria te dio una cita
y en alas de La Cumparsita
ojos guapos se vieron brillar.

Te tocaron el espiante
a extramuros y el zanjón,
quedaste rezagado y tristón
hasta que un morocho orillero
con flamante corte arrabalero
de la mano te llevó al salón.

Las puertas se te abrieron
cuando aquel morocho inmortal
con su melodiosa voz de zorzal
te arrancó al fin del fango
y por siempre ya fuiste tango
de luna, paredón y arrabal.

El lunfa rante de tus ochavas
bate tu prontuario fulero,
canyenque que se hizo diquero
cuando un reo silbó tu estribillo
y rajaste del triste conventillo
tanteando suerte en el entrevero.

Y en la flor de tu remanye
roncando fuerte en el Centro
no te olvidés que allá dentro
de tu prosapia rante impura
gambeteaste la mishiadura
cuando te salió al encuentro.

Ahora la vas de tallador
te creés rompedor y rana
que de la noche a la mañana
cambiaste el lengue por el bastón
pero una lágrima en tu corazón
sin querer te batió la cana.

Y a pesar del consuelo
que siempre diste generoso
hoy rechiflao y rabioso
debo hacerte un reproche
por qué cada noche
te extraña más este mozo.

Hoy vivís en el recuerdo
de aquéllos que te adoraron
en una cortada te bailaron
y una noche de plenilunio
un veinticuatro de junio
sin vergüenza, te lloraron

Tango, tu pueblo te saluda
y evoca triste el día aquél
en que sufriste fatal y cruel
el maldito revés de la suerte
que equivocada trajo la muerte
del gran Carlitos Gardel!!



**********

Silvia Spitalnik


El atrapa-corazones


Atrapa corazones/los estruja
les miente a contramano una historia
les regala un pedacito de gloria
por un rato nomás/por un momento
Arrugas en los ojos desvelados
Atrapa-corazones hace estragos
Imagina argumentos

Les cuenta cada noche un nuevo cuento
los empuja-despacio-los empuja
Y cada corazón se vuelve loco
les exprime la sangre poco a poco
los embruja-despacio-los embruja!

Atrapa-corazones busca pronto
apagarte las luces
te seduce/te acaricia con ganas
te ama de noche/se olvida a la mañana
se confunde tu nombre/se entretiene
atravesando el corazón de trapo
que cuidan con paciencia las mujeres.



**********

Lopecito


A Carlitos Gardel


(recitado)
“Mano a mano”
para Carlitos te reformo
porque sos el clorofomo
que me hace soñar lontano.

(cantado)
Rechiflao en mi tristeza
hoy te evoco y veo que has sido
el más grande ‘e los cantores
y seguís siendo Gardel.
¡El papá!... ¡El papito viejo!
de la milonga porteña.
El Leguisamo del tango,
del estilo el Bernabé.

(recitado)

Sos un pedazo ‘e Barracas,
un cachito de Boedo,
un calito de la Boca,
otro calo de San Telmo,
algo del Bajo Belgrano
y la recta de Palermo.
La picardía criolla
del jugador de potrero
ficha de “monte con puerta”,
de Quinquela barquichuelo,
tango de Dios Filiberto,
compadre ganao p’al centro,
Corrientes a medianoche
y para elevarte al cielo,
te alumbra cantor porteño
el corazón de Florencio
y el sentimiento ‘e Carriego.
¡Tenés todo!
Todo lo que en vos es grande
y nadie alcanzar podría.
Tenés tu espíritu reo
hecho a golpes en la vía,
vos tenés para triunfar
algo difícil de hallar:
El don de la simpatía.

Ayer te vi en “Cuesta abajo".
¿Cuesta abajo?
¡Cuesta arriba vas hermano!
¡Cómo galopiás los años!
Si parece que recién
te acomodaras los largos.
Te bato de corazón:
¡Viejo, estás hecho un Petronio!
Nada más te falta el moño
para hacer la comunión.
Carlitos, por primera vez
he visto en un cine,
y no hablo al cuete
como curdela de “pini”,
dar marcha atrás la película,
lo mismo que “vaturete”
o papusa limusine,
¡Si vieras!... aplaudiendo,
pidiendo el bis... como lo oís.
Los bacanes y bacanas,
los mismos que a latigazos,
al tango lo corrieron de sus salas
la pedían a gritos:¡Carlitos!
La Milonga Porteña te debe una estatua
¿De granito?... ¡No!
¿De piedra?... ¡No!
¿De bronce?.. ¡No!
De barro, hecha con el polvo
de Corrientes y Esmeralda...
de La Boca, de Boedo,
de San Telmo, de Barracas,
y arriba vos, con tu sonrisa clásica,
teniendo entre las manos una guitarra
y en bajorelieve un coro de chicharras...

(cantado)
Tomo y obligo
mándese un trago
que hoy necesito la pena olvidar

(recitado)
¡Cómo te abriste cancha entre los grandes!
Pajarito cantor de Buenos Aires,
triunfaste en la Meca del film
como ayer triunfaste en Joinville.
Tu chambergo requintao
tu mirada sobradora y tu carpeta debute,
ya dio las doce antes de hora,
ya se impuso en “Jolibute”,
lo eclipsastes a Novarro
a Ronald Colman y Menjute.
Y aunque lejos, no nos echas al olvido.
¡Que cariño, con que amor
nos endilgas esa flor!...
Mi Buenos Aires querido
cuando yo te vuelva a ver
no habrá más penas ni olvido
¡Ah! criollo lindo...
Si a Ramón Novarro las pibas más preciosas
lo recibieron con rosas, claveles y jazmines
yo pediré a la barra que no lleve ni un clavel
para Gardel...
Que lleven mil guitarras y en su homenaje
hagan vibrar en el cordaje
vidalas de gloria por él,
por el papá de la milonga porteña,
por Carlitos Gardel.



**********

Ricardo Carrara


Al Mago


Uno a uno, se agolpan los recuerdos,
desafiando el olvido y la guadaña;
como queriendo rimar desde tu ausencia,
las notas que se estrujan,
en el reposo de grises madrugadas.

Esquinas que guardan el secreto,
de boliches, tugurios sin mañana,
donde se juntan guapeando, la belleza,
con locos berretines,
que tus chamuyos pudieron darle alma.

Reviviendo desafíos y entreveros,
añorando el taconear, y en una caña,
acodado al estaño de los tiempos,
tu presencia se hace carne,
en la inmortal cadencia ciudadana.



**********

Nélida E. Vázquez


Herencia (a Carlos Gardel)


En mi ciudad
el imperio del barro desplegaba
sus opacas banderas:
viriles frustraciones,
resignadas derrotas maternales,
amores atacados de impotencia...

En mi ciudad
crecían, infructuosos, los ocios y trajines;
ardiente, la pobreza;
cabizbajos, los odios...

En mi ciudad
lo triste acontecía.

Las calles reclamaban una siembra de sal.
Soñaban sus noctámbulos perfiles
con cales y con yesos de guitarras.
Cada niño buscaba un sol de leche
para entibiar sus rangos y rayuelas,
un bandoneón de arroz
para entonar su destino sin música.

Por eso, en tu partida,
decidiste dejarnos una herencia:
esa ofrenda de espuma,
ese dulce esqueleto alborozado,
los pacíficos y amables alfileres
de tu sonrisa.

Tiene la misma edad que tu voz sin edades.
Lleva un alto pregón en su silencio.
Su elocuente mutismo
despedaza los gritos del asfalto,
hace morir de fe a los adoquines
y le demuestra al duende de los tangos
que es posible
una historia sin pecado concebida.

Gracias por el legado,
por ese mar que hoy reluce blandamente
en las oscuras venas del cemento.



**********

Monique Ruffié de Saint-Blancat
Poema en forma de acróstico

Gardel: nacimiento y reconocimient
o


Carlos, el tolosano sin padre conocido,
Honor del pago mío, cuna de su existencia,
Al Tango lo ha llevado hasta la quintaesencia,
Revelando su encanto al orbe cautivado.

La estación se acababa, cuando asomó al mundo,
En diciembre, una noche, con su tierna inocencia,
San José que acogía obras de la licencia,
Recibió a la soltera como al recién nacido.

Olvidando el planchado, la moza era sin guía:
Madre no se sentía, urdiendo todavía
Un posible abandono del fruto del pecado.

Al fin, la pobrecita, borrando la quimera,
Ladeó la idea, corazón escondido,
Dándole al pequeño tesoros de ternura.

Sunday, December 9, 2007

H LUMINITA SOARE ΑΠΑΓΓΕΛΛΕΙ ΤΟ "LUCEAFARUL" ΤΟΥ MIHAI EMINESCU


MIHAI EMINESCU


LUCEAFARUL


A fost odata ca-n povesti,
A fost ca niciodata,
Din rude mari imparatesti,
O prea frumoasa fata.
Si era una la părinti
Si mindra-n toate cele,
Cum e Fecioara intre sfinti
Si luna intre stele.
Din umbra falnicelor bolti
Ea pasul si-l indreapta
Linga fereastra, unde-n colt
Luceafarul asteapta.
Privea în zare cum pe mari
Rasare si straluce,
Pe miscatoarele carari
Corabii negre duce.
Il vede azi, il vede mini,
Astfel dorinta-i gata;
El iar, privind de saptamini,
Ii cade draga fata.
Cum ea pe coate-si razima
Visind ale ei timple
De dorul lui si inima
Si sufletu-i se imple.
Si cât de viu s-aprinde el
In orisicare sara,
Spre umbra negrului castel
Când ea o să-i apara.

*

Si pas cu pas pe urma ei
Aluneca-n odaie,
Tesind cu recile-i scântei
O mreaja de vapaie.
Si când în pat se-ntinde drept
Copila să se culce,
I-atinge miinile pe piept,
I-nchide geana dulce;
Si din oglinda luminis
Pe trupu-i se revarsa,
Pe ochii mari, batind inchisi
Pe fata ei intoarsa.
Ea il privea cu un suris,
El tremura-n oglinda,
Căci o urma adânc în vis
De suflet să se prinda.
Iar ea vorbind cu el în somn,
Oftind din greu suspina:
- "O, dulce-al noptii mele domn,
De ce nu vii tu? Vina!
Cobori în jos, luceafar blind,
Alunecind pe-o raza,
Patrunde-n casa si în gând
Si viata-mi lumineaza!"
El asculta tremurator,
Se aprindea mai tare
Si s-arunca fulgerator,
Se cufunda în mare;
Si apa unde-au fost cazut
In cercuri se roteste,
Si din adânc necunoscut
Un mândru tinar creste.
Usor el trece ca pe prag
Pe marginea ferestrei
Si tine-n mâna un toiag
Incununat cu trestii.
Parea un tinar voievod
Cu par de aur moale,
Un vinat giulgi se-ncheie nod
Pe umerele goale.
Iar umbra fetei stravezii
E alba ca de ceara -
Un mort frumos cu ochii vii
Ce scânteie-n afara.
- "Din sfera mea venii cu greu
Ca să-ti urmez chemarea,
Iar cerul este tatal meu
Si muma-mea e marea.
Ca în camara ta să vin,
Să te privesc de-aproape,
Am coborit cu-al meu senin
Si m-am născut din ape.
O, vin'! odorul meu nespus,
Si lumea ta o lasa;
Eu sunt luceafarul de sus,
Iar tu să-mi fii mireasa.
Colo-n palate de margean
Te-oi duce veacuri multe,
Si toata lumea-n ocean
De tine o s-asculte."
- "O, esti frumos, cum numa-n vis
Un inger se arata,
Dara pe calea ce-ai deschis
N-oi merge niciodata;
Strain la vorba si la port,
Lucesti fără de viata,
Căci eu sunt vie, tu esti mort,
Si ochiul tau mă-ngheata."

*

Trecu o zi, trecura trei
Si iarasi, noaptea, vine
Luceafarul deasupra ei
Cu razele-i senine.
Ea trebui de el în somn
Aminte să-si aduca
Si dor de-al valurilor domn
De inim-o apuca:
- "Cobori în jos, luceafar blind,
Alunecind pe-o raza,
Patrunde-n casa si în gând
Si viata-mi lumineaza!"
Cum el din cer o auzi,
Se stinse cu durere,
Iar ceru-ncepe a roti
In locul unde piere;
In aer rumene vapai
Se-ntind pe lumea-ntreaga,
Si din a chaosului vai
Un mândru chip se-ncheaga;
Pe negre vitele-i de par
Coroana-i arde pare,
Venea plutind în adevar
Scaldat în foc de soare.
Din negru giulgi se desfasor
Marmoreele brate,
El vine trist si ginditor
Si palid e la fata;
Dar ochii mari si minunati
Lucesc adânc himeric,
Ca doua patimi fără sat
Si pline de-ntuneric.
- "Din sfera mea venii cu greu
Ca să te-ascult s-acuma,
Si soarele e tatal meu,
Iar noaptea-mi este muma;
O, vin', odorul meu nespus,
Si lumea ta o lasa;
Eu sunt luceafarul de sus,
Iar tu să-mi fii mireasa.
O, vin', în parul tau balai
S-anin cununi de stele,
Pe-a mele ceruri să rasai
Mai mindra decât ele."
- "O, esti frumos cum numa-n vis
Un demon se arata,
Dara pe calea ce-ai deschis
N-oi merge niciodata!
Mă dor de crudul tau amor
A pieptului meu coarde,
Si ochii mari si grei mă dor,
Privirea ta mă arde."
- "Dar cum ai vrea să mă cobor?
Au nu-ntelegi tu oare,
Cum ca eu sunt nemuritor,
Si tu esti muritoare?"
- "Nu caut vorbe pe ales,
Nici stiu cum as incepe -
Desi vorbesti pe inteles,
Eu nu te pot pricepe;
Dar daca vrei cu crezamint
Să te-ndragesc pe tine,
Tu te coboara pe pământ,
Fii muritor ca mine."
- "Tu-mi cei chiar nemurirea mea
In schimb pe-o sarutare,
Dar voi să stii asemenea
Cât te iubesc de tare;
Da, mă voi naste din pacat,
Primind o alta lege;
Cu vecinicia sunt legat,
Ci voi să mă dezlege."
Si se tot duce... S-a tot dus.
De dragu-unei copile,
S-a rupt din locul lui de sus,
Pierind mai multe zile.

*

In vremea asta Catalin,
Viclean copil de casa,
Ce imple cupele cu vin
Mesenilor la masa,
Un paj ce poarta pas cu pas
A-mparatesii rochii,
Baiat din flori si de pripas,
Dar indraznet cu ochii,
Cu obrajei ca doi bujori
De rumeni, bata-i vina,
Se furiseaza pinditor
Privind la Catalina.
Dar ce frumoasa se facu
Si mindra, arz-o focul;
Ei Catalin, acu-i acu
Ca să-ti incerci norocul.
Si-n treacat o cuprinse lin
Intr-un ungher degraba.
- "Da' ce vrei, mari Catalin?
Ia du-t' de-ti vei de treaba."
- "Ce voi? As vrea să nu mai stai
Pe ginduri totdeuna,
Să rizi mai bine si să-mi dai
O gura, numai una."
- "Dar nici nu stiu macar ce-mi ceri,
Da-mi pace, fugi departe -
O, de luceafarul din cer
M-a prins un dor de moarte."
- "Daca nu stii, ti-as arata
Din bob în bob amorul,
Ci numai nu te minia,
Ci stai cu binisorul.
Cum vinatoru-ntinde-n cring
La pasarele latul,
Când ti-oi intinde bratul sting
Să mă cuprinzi cu bratul;
Si ochii tai nemiscatori
Sub ochii mei ramiie...
De te inalt de subtiori
Te-nalta din calciie;
Când fata mea se pleaca-n jos,
In sus ramii cu fata,
Să ne privim nesatios
Si dulce toata viata;
Si ca să-ti fie pe deplin
Iubirea cunoscuta,
Când sarutindu-te mă-nclin,
Tu iarasi mă saruta."
Ea-l asculta pe copilas
Uimita si distrasa,
Si rusinos si dragalas,
Mai nu vrea, mai se lasa,
Si-i zise-ncet: - "Inca de mic
Te cunosteam pe tine,
Si guraliv si de nimic,
Te-ai potrivi cu mine...
Dar un luceafar, răsărit
Din linistea uitarii,
Da orizon nemarginit
Singuratatii marii;
Si tainic genele le plec,
Căci mi le imple plinsul
Când ale apei valuri trec
Calatorind spre dinsul;
Luceste c-un amor nespus,
Durerea să-mi alunge,
Dar se inalta tot mai sus,
Ca să nu-l pot ajunge.
Patrunde trist cu raze reci
Din lumea ce-l desparte...
In veci il voi iubi si-n veci
Va raminea departe...
De-aceea zilele îmi sunt
Pustii ca niste stepe,
Dar noptile-s de-un farmec sfânt
Ce-l nu mai pot pricepe."
- "Tu esti copila, asta e...
Hai s-om fugi în lume,
Doar ni s-or pierde urmele
Si nu ne-or sti de nume.
Căci amindoi vom fi cuminti,
Vom fi voiosi si teferi,
Vei pierde dorul de părinti
Si visul de luceferi."

*

Porni luceafarul. Cresteau
In cer a lui aripe,
Si cai de mii de ani treceau
In tot atitea clipe.
Un cer de stele dedesupt,
Deasupra-i cer de stele -
Parea un fulger nentrerupt
Ratacitor prin ele.
Si din a chaosului vai,
Jur imprejur de sine,
Vedea, ca-n ziua cea dentii,
Cum izvorau lumine;
Cum izvorind il inconjor
Ca niste mari, de-a-notul...
El zboara, gând purtat de dor,
Pin' piere totul, totul;
Căci unde-ajunge nu-i hotar,
Nici ochi spre a cunoaste,
Si vremea-ncearca în zadar
Din goluri a se naste.
Nu e nimic si totusi e
O sete care-l soarbe,
E un adânc asemene
Uitarii celei oarbe.
- "De greul negrei vecinicii,
Parinte, mă dezleaga
Si laudat pe veci să fii
Pe-a lumii scara-ntreaga;
O, cere-mi, Doamne, orice pret,
Dar da-mi o alta soarte,
Căci tu izvor esti de vieti
Si datator de moarte;
Reia-mi al nemuririi nimb
Si focul din privire,
Si pentru toate da-mi în schimb
O ora de iubire...
Din chaos, Doamne,-am aparut
Si m-as intoarce-n chaos...
Si din repaos m-am născut.
Mi-e sete de repaos."
- "Hyperion, ce din genuni
Rasai c-o-ntreaga lume,
Nu cere semne si minuni
Care n-au chip si nume;
Tu vrei un om să te socoti,
Cu ei să te asameni?
Dar piara oamenii cu toti,
S-ar naste iarasi oameni.
Ei numai doar dureaza-n vint
Deserte idealuri -
Când valuri afla un mormânt,
Rasar în urma valuri;
Ei doar au stele cu noroc
Si prigoniri de soarte,
Noi nu avem nici timp, nici loc,
Si nu cunoastem moarte.
Din sinul vecinicului ieri
Traieste azi ce moare,
Un soare de s-ar stinge-n cer
S-aprinde iarasi soare;
Parind pe veci a rasari,
Din urma moartea-l paste,
Căci toti se nasc spre a muri
Si mor spre a se naste.
Iar tu, Hyperion, ramii
Oriunde ai apune...
Cere-mi cuvintul meu dentii -
Să-ti dau intelepciune?
Vrei să dau glas acelei guri,
Ca dup-a ei cântare
Să se ia muntii cu paduri
Si insulele-n mare?
Vrei poate-n fapta să arati
Dreptate si tarie?
Ti-as da pamintul în bucati
Să-l faci imparatie.
Iti dau catarg lângă catarg,
Ostiri spre a strabate
Pamintu-n lung si marea-n larg,
Dar moartea nu se poate...
Si pentru cine vrei să mori?
Intoarce-te, te-ndreapta
Spre-acel pământ ratacitor
Si vezi ce te asteapta."

*

In locul lui menit din cer
Hyperion se-ntoarse
Si, ca si-n ziua cea de ieri,
Lumina si-o revarsa.
Căci este sara-n asfintit
Si noaptea o să-nceapa;
Rasare luna linistit
Si tremurind din apa.
Si imple cu-ale ei scântei
Cararile din cringuri.
Sub sirul lung de mindri tei
Sedeau doi tineri singuri:
- "O, lasa-mi capul meu pe sin,
Iubito, să se culce
Sub raza ochiului senin
Si negrait de dulce;
Cu farmecul luminii reci
Gindirile strabate-mi,
Revarsa liniste de veci
Pe noaptea mea de patimi.
Si de asupra mea ramii
Durerea mea de-o curma,
Căci esti iubirea mea dentii
Si visul meu din urma."
Hyperion vedea de sus
Uimirea-n a lor fata;
Abia un brat pe git i-a pus
Si ea l-a prins în brate...
Miroase florile-argintii
Si cad, o dulce ploaie,
Pe crestetele-a doi copii
Cu plete lungi, balaie.
Ea, imbatata de amor,
Ridica ochii. Vede
Luceafarul. Si-ncetisor
Dorintele-i increde:
- "Cobori în jos, luceafar blind,
Alunecind pe-o raza,
Patrunde-n codru si în gând,
Norocu-mi lumineaza!"
El tremura ca alte dati
In codri si pe dealuri,
Calauzind singuratati
De miscatoare valuri;
Dar nu mai cade ca-n trecut
In mari din tot inaltul:
- "Ce-ti pasa tie, chip de lut,
Dac-oi fi eu sau altul?
Traind în cercul vostru strimt
Norocul va petrece,
Ci eu în lumea mea mă simt
Nemuritor si rece."

Tuesday, December 4, 2007

EDUARDO DE FILIPPO (1900-1984)


POESIE


Penziere mieje...

Penziere mieje, levàteve sti panne,
stracciàtev' 'a cammisa, e ascite annuro.
Si nun tenite n'abito sicuro,
tanta vestite che n'avit' 'a fa?

Menàteve spugliate mmiez' 'a via,
e si facite folla, cammenate.
Si sentite strillà, nun ve fermate:
nu penziero spugliato 'a folla fa.

Currite ncopp' 'a cimma 'e na muntagna,
e quanno 'e piede se sò cunzumate:
un'ànema e curaggio, e ve menate...
nzerrano ll'uocchie, primm' 'e ve menà!

Ca ve trovano annuro? Nun fa niente.
Ce sta sempe nu tizio canusciuto,
ca nun 'o ddice... ca rimmane muto...
e ca ve veste, primm' 'e v'atterrà.


1948

[annuro: nudi; atterrà: sotterrare]





'O pparlà nfaccia

Io chesto tengo:
tengo 'o pparlà nfaccia.
Pure si m'aggia fà nemico ' Ddio
e me trovo cu "isso"
faccia a ffaccia,
nfaccia lle dico chello c'aggia dì.
Se scummoglia 'o fenucchio?
E se scummoglia!
Ccà, pè tenè cupierte st'altarine,
se sò mbrugliate 'e llengue
e nun se sàpe
chi te fa bene
e chi
male te fa.
Si nun se mett' 'o dito ncopp' 'a piaga
e se pulezza scafutann' 'a rinto
fino a che scorre 'o sango
russo e vivo
cumm' a chello 'e Giesù
nostro Signore
'a piaga puzza!
E siente nu fetore
ca t'abbelena ll'aria
'a terra
'o mare.
E nuie vulimmo ll'aria fresca e pura
celeste e mbarzamata
e chillu viento
ca vulanno
e passànno
a rras' 'e mare
se piglia 'addore
e 'a mena int' 'e balcune
pè dint' 'e stanze
e arriva ncopp' 'e lloggie
d' 'e case noste.


1971

[se scummoglia 'o fenucchio: si sfoglia il finocchio, cioè si mette a nudo ciò che era nascosto; llengue: lingue; pulezza scafutann' 'a rinto: pulisce raschiando a fondo; abbelena: avvelena; mbarzamata: balsamica]




Ll'uosso 'aulivo

È tantillo
niro niro
e appuntuto,
tuosto comm' a na preta:
nu vriccillo...
e cchiù nniro d' 'a pece.
Chisto è l'uosso 'aulivo.
Quanno ha menato ' rradeche
int' 'e bbrecce,
cumm' 'o cecato còse e nfila l'ago,
e c' 'a stessa pacienzia
ha zucato 'a muntagna
pè nu migliaro d'anne
e s'è stennuto
allargato
nquartato
e s'è turciuto
pè guardarse attuorno
cumme vulenno dicere:
"Guardate!
Tiempo ce n'è vuluto,
e che vuò dicere?
L'aggio fatta 'a cacciata!",
tre perzune l'abbracciano,
e na folla
nce s'arrepara sotto
si chiove
o coce 'o sole.

E p' 'e muntagne
cadeno ll'aulive
e ruciuleano.
'O sole 'e secca
e 'a morte e 'a vita,
nun aspetta!
'E ppiglia a curtellate
e pè dint' 'e ferite
nce và mpezzanno
'e rame già crisciute,
chille ca cu certezza
ncap' a n'anno, tre, quatte
le fa scorrere ll'uoglio.

Tutt' 'o riesto d' 'a pianta
'o ttaglia,
'abbruccia.


1970

[uosso 'aulivo: nocciolo d'oliva; tantillo: piccolo piccolo; preta: pietra; vricillo: sassolino; rradeche: radici; bbrecce: sassi; 'o cecato còse: chi ha la vista debole cuce; zucato: succhiato; stennuto: steso; nquartato: irrobustito; torciuto: torto; aggio fatta 'a cacciata: ho offerto il meglio che potevo; coce: scotta; raciuleano: rotolano; cummoglia: copre; và mpezzanno: và infilando; uoglo: olio]





'o mare

"'O mare fa paura"
Accussì dice 'a ggente
guardanno 'o mare calmo,
calmo cumme na tavula.
E dice 'o stesso pure
dint' 'e gghiurnate 'e vierno
quanno 'o mare
s'aiza,
e l'onne saglieno
primm' a palazz' 'e casa
e pò a muntagne.
Vergine santa...
scanza 'e figlie 'e mamma!

Certo,
pè chi se trova
cu nu mare ntempesta
e perde 'a vita,
fa pena.
e ssongo 'o primmo
a penzà ncapo a me:
"Che brutta morte ha fatto
stu pover'ommo,
e che mumento triste c'ha passato".
Ma nun è muorto acciso.
È muorto a mmare.
'O mare nuna cide.
'O mare è mmare,
e nun 'o sape ca te fa paura.

Io quanno 'o sento...
specialmente 'e notte
quanno vatte 'a scugliera
e caccia 'e mmane...
migliara 'e mane
e braccia
e ggamme
e spalle...
arraggiuso cumm'è
nun se ne mporta
ca c' 'e straccia 'a scugliera
e vveco ca s' 'e ttira
e se schiaffea
e caparbio,
mperruso,
cucciuto,
'e caccia n'ata vota
e s'aiuta c' 'a capa
'e spalle
'e bracce
ch' 'e piede
e cu 'e ddenoccie
e ride
e chiagne
pecché vulesse 'o spazio pè sfucà...
Io quanno 'o sento,
specialmente 'e notte,
cumme stevo dicenno,
nun è ca dico:
"'O mare fa paura",
ma dico:
"'O mare sta facenno 'o mare".


1968

[accussì: così; gghiurnate: giornate; vierno: inverno; onne: onde; a palazz' 'e casa: alte come palazzi; scanza: risparmia; vatte: batte; arraggiuso: rabbioso; s' 'e ttira: le ritira; se schiaffea: si schiaffeggia; mperruso: puntiglioso; ddenocchie: ginocchia; sfucà: sfogarsi]





ROMA


L'orario
e 'a strada
pè truvà pace
e cammenà cuieto,
pè fà capì a te stesso
cumm'è 'o penziero
ca tu tiene ncapa,
si sàpe 'e sale
si ha pigliato 'e fummo
si vale 'a pena
invece
d' 'o penzà,
a Roma chesta strada ce sta sempe.
'A truove sempe 'a strada
'a piazza
'o vico:
se trova all'alba
'e juorno
'e notte, sempe.
Attuorno siente 'a musica d' 'e vvoce,
pè ll'aria
'a luce e ll'ombra d' 'e pparole:
parole grosse e chelli piccirelle.
Truove 'e mountagne
'o verde d' 'a campagna
'e ccase d'oro
ca se fanno rosse

'e ramma,
cumm'attone
e doppo 'argiento...
Te truove overamente ncopp' 'o munno
cuieto e sulo
e stienne 'o passo nzieme c' 'o nzieme c' 'o penziero.


1970

[cuieto: tranquillo; si sàpe 'e sale: se c'è del sale, se è valida; si ha pigliato 'e fummo: se ha preso tanfo di fumo, se è da buttar via; attone: ottone; stienne: allunghi]





'a... b... c... d...


Nu fugliett' 'e quaderno aggiu truvato
ncopp' a nu marciapiede. Pè capì
che steva scritto me l'aggiu piglaito.
Lettere grosse e storte: A... B... C... D...

Mille quaderne, mille guagliuncielle:
scriven' eguale, 'o stesso, a chell'età.
Però quanno se fanno grussicielle,
stu carattere eguale chi t' 'o dà?

Nun capisco, se guastano p' 'a via,
nun trovano cchiù pace... ma pecché?
Stùriano pè cagnà calligrafia
e ognuno scrive cumme vò parè.

Ce hanno criato ' na manera sola,
chi cagne è pè superbia,
t'ho dich'j'...
'E guaglinucielle, quanno vann'a scola,
scriveno tutte eguale: A... B... C... D...


1930

[guagliuncelle: ragazzetti; chi t' 'o dà: dove lo trovi; stùriano: studiano, si danno da fare; cagnà: cambiare; paré: sembrare]




'a fenesta

E tengo na fenesta a pianterreno,
c'affaccia int' a na strafa scanusciuta;
cu n'aria profumata, e na veduta,
ca si t'affacce, nun t' 'a scuorde cchiù.

Si stongo 'e buonumore, affacci' a mmare,
e veco semp' 'o stesso bastimento
ca parte chin' 'e fede e sentimento,
e c' 'a bandiera d' 'a sincerità.

Parte ciuro, e nun arriva maje.
Quanno s'abbìa, sabbìa c' 'o maistrale;
ma ncòccia sempre 'o stesso tempurale,
'o stesso maletiempo, e adda turnà!

Quanno senza speranza, e senz'ammore
m'affaccio e vec' 'o stesso bastimento,
nce mengo dinto 'o core mio scuntento,
e c' 'o mare ntempesta dico: "Va".

Quann'è bontiempo, ognuno è marenaro
e se vulesse mettere a temmone...
C' 'o mare ncalma, tutte songo buone
'e purtà nu vapore a passià.

Miéttece a buord' 'o bene ch' 'e vuluto,
e tutt' 'o chianto amaro ch'è custato...
Nisciunu bastimento s'è affunnato
quanno ce' 'e miso a buordo 'a Verità.


1947

[scuorde: dimentichi; s'abbìa: s'avvia; maistrale: maestrale; ncòccia: intoppa: nce mengo dinto: ci butto dentro; temmone: timone; passià: passeggiare; chianto: pianto; affunnato: affondato]






'a seggia

'A primma pazziella
ca cchiù te piace e ca te dà cchiù gioia...
e ca pirciò t' 'a danno
...è 'a siggiulella.

Tiene n'anno
e capisce ch'è 'a toja.
Nun parle ancora,
e pure:
guaie chi 'a tocca.

Tutt' 'a stessa mesura,
no una chiara e una scura:
songo tutte tantelle
' e ssiggiulelle
d' 'e piccerille e d' 'e piccerenelle.

Pò addeventa siggione,
pò se trasforma a sseggia;
e nun t' 'a danno cchiù:
te ll'j' a piglià.

Ma nun songo cchiù eguale,
nonzignore.
Ce sta chella mpagliata,
lucida 'e pulitura,
mpellicciata
e allustrata;
e chella adderittura
c' 'a spallera ndurata,
tapezzata 'e velluto.

Dint' 'a cantina
o ncopp' 'o Tribunale,
addò s'assett' 'a Legge;
dint' a nu vascio, dint' a dò barbiere,
a Palazzo Riale,
dint'a dò pasticciere,
ce truov' 'e seggie.
E mmiez' 'e seggie, 'a seggia,
chella ca tu vulisse:
'a pazziella
d' 'e piccerille
gruosse.


1948

[pazziella: giocattolo; siggiulella: seggiolina; tantelle: piccine; piccerille... piccerinelle: bambini... bambine; siggione: sediolone; te ll'j'a: te la devi; ndurata: dorata; vascio: basso, abitazione a piano di strada; gruosse: grandi, cresciuti]





'o munno d' 'e pparole

Si t' 'o ddico nun me cride
manco si pittass' 'o sole
pecché 'o munno d' 'e pparole
mpara ll'arte d' 'o pparlà.

E tu saje ca st'arte è l'arte
ca se sceglie 'o traditore
pecché l'ommo senza core
fa furtuna c' 'o pparlà.

Io, gnorsì, pire sò chillo
c'ha liggiuto e s'è applicato;
c' 'o mestiere s'ha 'mparato,
e se serve d' 'o pparlà...

Se capisce ca parlanno,
nciucio, mbroglio... e faccio 'ammore.
Ma però tengo nu core
e cu te, che vuò parlà!


1944

[si pittass' 'o sole: se facessi l'impossibile; nciucio: mi servo di qualunque mezzo; che vuò parlà: rimando muto, perché ti amo]





'a vita

Io songo nat' 'o millenoviciento
e tengo n'anno.
Tu sì d' 'o sittantotto
e n'anno tiene.
Chillo che dice: "Sò arrivato a ciento!"
tene n'anno pur'isso.

'O calannario nun 'o date retta.
'O calannario è n'atu scucciatore,
ca vuluntariamente
nce 'accattammo
nuje stesse
e nce' 'o piazzammo
vicin' 'o muro
religiosamente.

'A vita dura n'anno.
Tutto 'o ssupierchio è na supirchiaria.
o, cumme fosse, inutile...
Dicimmo a lengua nosta:
"È p'ingiaria!"

Tu, quanno nasce, allora è primmavera.
E tutt' 'o vverde nuovo
'e chelli ffoglie nove
è na speranza!
È tutta na speranz' 'e vita allera.
Vide tanta faccell' 'e criature
ch' 'e scuffie culurate:
sò tutt' 'e ccriaturelle nate morte,
ca tenen' 'o permesso,
na vota all'anno,
'e s'affaccià p' 'o munno...
E teneno diritto a 'o primmo sole:
sò è primme viole!

Pò schiòppene garuofene schiavune
e giesummin' 'e Spagna.
'A miez' a mille sciure,
ca sò 'e mille sciure,
ca sò 'e mille culure,
ru sciglie 'a margarita,
ca t'add'accumpagnà
pè tutta 'a vita.
E; comme ch'è nu sciore
busciardo e traditore,
te dà 'o primmo delore...
te dice: "No!"

Te scite na matina e 'o sole coce.
Coce pecché è ll'està.
Te scite e durmarisse n'atu ppoco,
ma dint' 'o lietto nun ce se pò sta.
Nfra veglia e suonno,
ll'uocchie mieze nchiuse,
stienne na mana
e cuoglie na cerasa.

'A sera, 'o ppoco 'e frisco
e nun t'adduorme... pecché nun può durmì.
Pienze che vene autunno,
e tu ce pienze
pecché, pò doppo, vierno adda venì.
'E penziere sò assaie,
t'addubbechie.
Sient' 'a voce 'o puntone:
"Chin' 'e fuoco!"
Ma par' 'o boia ca taglia
e quanno taglia, sott' 'a curtella,
schioppa nu mellone.

Vene l'autunno te lass' appecundruto.
Già miezo cunzumato
te trova vierno.
acqua, trònole e viento,
e tu nzerrat' 'a dinto:
broro vullente!

Spara sti botte,
alluma sti bengale;
arrust' 'e capitune,
ch'è Natale!...
Ncoll' 'e pasture!...

Ca mpunto mezanotte,
nasce 'o Bammino.
Chella, mamma, è devota,
perciò nasce 'o Bammino.

Sti Bammeniello nasce n'ata vota?
Lassat' 'o j'...
Chillu stesso martirio 'e quanno è nato
l'adda turnà a suffrì?

'A vita dura n'anno.
Tutt' 'o ssupierchio è na supirchiaria.
È, comme fosse, inutile/
Dicimm'a llengua nsota:
È p'ingiaria.


1931

['accattammo: compriamo; piazzammo: mettiamo; ssupierchio: superfluo; supirchiaria: eccesso; a lengua nosta: nellansotra lingua; p'ingiaria: per avidità, smodatezza; allera: allegra; facell' 'e criature: faccine di bimbi; scuffie: cuffiette; schiòppene: sbocciano; garuofene schiavune: garofani rosso scuro; sciure: fiori; scite: svegli; coce: scotta; està: estate; vierno: inverno; t'addubbecchie: vai in torpore; 'o puntone: all'angolo della strada; cin' 'e fuoco: pieno di fuoco (rosso); schioppa: sboccia; lass'appecundruto: lascia di cattivo umore; trònole: tuoni; broro vullente: brodo bollente; botte: mortaretti: alluma: accendi; ncoll' 'e pasture: incolla i pastori; lassat' 'o j': lasciatelo stare]





'o cunto

Cielo
ca puntualmente
'o mes' 'austo
abbremecato
'e stelle
te presiente,
e ca te faie
cchiù blù
pecché
cchiù argiento
cchiù splendente
e brillante
sti meliune
'e stelle
'anna parè...
cielo,
tu saie che ssì
pè chistu munno,
pè nnuie ca t'aspettammo
e te vedimmo?
Sì 'o finale
ncantato
'e nu cunto
ca nuie stesse ammentammo,
e sulitariamente
c' 'o core
e c' 'o penziero
nce cuntammo.

cumme se specchia a mmare
dint' 'o cuntammo.

Cumme se specchia a mmare
dint' 'o scuro
'o ffuoco d' 'e granate!
Se spara p' 'a custiera,
tuorno tuorno...
Pè San Giuvanne,
Puortece,
Resina,
Torre 'o Grieco,
Pumpei,
Castellammare...
'A rimpetto
risponne
Vico Equense,
Sant'Agnello,
Surriento...
Aret' a na muntagna
nu bagliore:
spara Massa Lubrense.
Marciano pure spara...
e appriesso appriesso
sant'Agata
crapolla
Pusitano...
Spara Furore
Vietri
e sparano a Praiano.
Cielo,
sò 'e stelle noste,
sò 'e pparole mbrugliate
'e nu discorso
ca sultanto sparanno
trova 'o filo,
pè te dà na risposta
pè te dà segno 'e vita
pure nuie...

E ogn'anno,
'o mes' 'austo,
puntualmente
ognuno conta 'o cunto
a modo suio...


1970

[abbremmecato: formicolante; cunto: racconto; ammentammo: iventiamo; cuntammo: raccontiamo; tuorno tuorno: torno, torno; aret' a: dietro a; appriesso appriesso: uno dopo l'altro; mbrugliate: imbrogliate]





'a gente


'A ggente ca me vede mmiez' 'a via
me guarda nfaccia e ride. Ride e passa.
Le vene ammente na cummedia mia,
se ricorda ch'è comica, e se spassa.

Redite pè cient'anne! Sulamente,
v' 'o vvoglio dì pè scrupolo 'e cuscienza:
io scrivo 'e fatte comiche d' 'a ggente...
E a ridere, truvate cunvenienza?

...Nun credo


1949




'a neva

Nu sole spaccaprete
fatt'a fferz' 'e lenzole
menate dint' 'e bbarche
e ncopp' a tutt' 'e case
ammuntunate sott' 'o Vesuvio
e ncopp' a vocca soja
zucchero in polvere,
cumme si 'e pressa 'e pressa
a uocchio a uocchio
$avesse fatto
uno muorzo surtanto
'e na pasta bignè.

E che cielo!
Nu cielo a tavuletta
trasparente e turchese.
Accussì scenne a Napule,
ncopp' 'o Vesuvio,
'a neve.


1972

[fferz' 'e lenzole: teli di lenzuola; ammuntunate: ammucchiate; vocca; 'e pressa 'e pressa: presto preso; a uocchio a uocchio: furtivamente; a tavuletta: uniforme, come una tavola dipinta]





L'esportazione

Per i problemi del meridione
c'è stato un certo riconoscimento
che da quando ci fu il risorgimento
con ansia s'aspettava 'a decisione.

Finalmente è arrivata! Il milanese,
che esporta e importa e nun le mporta niente
si tu te muore 'e famma e te lamiente,
si è commosso e ci ha detto: "Questo mese

daremo al meridione la patente
di terzo grado come esportatore:
che volete esportare, buona gente?"
E il meridione ha detto: "'O core è core.
Quello che il settentrione ci consente:
nu poco di colera di strafore".


1973

['O core è core: letteralmente, una generosità partita dal cuore, di cuore la rciambiamo; qui in senso ironico: quel che è fatto è reso]





'O rraù

'O rraù ca me piace a me
m' 'o ffaceva sulo mammà.
A che m'aggio spusato a te,
ne parlammo pè ne parlà.
Io nun sogno difficultuso;
ma luvàmell' 'a miezo st'uso.

Sì, va buono: cumme vuò tu.
Mò ce avèssem' appiccecà?
Tu che dice? Chest'è rraù?
E io m'a 'o mmagno pè m' 'o mangià...
M' 'a faje dicere na parola?
Chesta è carne c' 'a pummarola.

1947

Monday, November 12, 2007

ΟΔΥΣΣΕΑΣ ΕΛΥΤΗΣ (1911-1996)


ΤΟ ΜΟΝΟΓΡΑΜΜΑ


Ι

Θα γυρίσει αλλού τις χαρακιές
Της παλάμης, η Μοίρα, σαν κλειδούχος
Μια στιγμή θα συγκατατεθεί ο Καιρός

Πως αλλιώς, αφού αγαπιούνται οι άνθρωποι

Θα παραστήσει ο ουρανός τα σωθικά μας
Και θα χτυπήσει τον κόσμο η αθωότητα
Με το δριμύ του μαύρου του θανάτου.


II


Πενθώ τον ήλιο και πενθώ τα χρόνια που έρχονται
Χωρίς εμάς και τραγουδώ τ' άλλα που πέρασαν
Εάν είναι αλήθεια

Μιλημένα τα σώματα και οι βάρκες που έκρουσαν γλυκά
Οι κιθάρες που αναβόσβησαν κάτω από τα νερά
Τα «πίστεψέ με» και τα «μη»
Μια στον αέρα, μια στη μουσική

Τα δυο μικρά ζώα, τα χέρια μας
Που γύρευαν ν' ανέβουνε κρυφά το ένα στο άλλο
Η γλάστρα με το δροσαχί στις ανοιχτές αυλόπορτες
Και τα κομμάτια οι θάλασσες που ερχόντουσαν μαζί
Πάνω απ' τις ξερολιθιές, πίσω απ' τους φράχτες
Την ανεμώνα που κάθισε στο χέρι σου
Κι έτρεμε τρεις φορές το μωβ τρεις μέρες πάνω από τους καταρράχτες

Εάν αυτά είναι αλήθεια τραγουδώ
Το ξύλινο δοκάρι και το τετράγωνο φαντό
Στον τοίχο, τη Γοργόνα με τα ξέπλεκα μαλλιά
Τη γάτα που μας κοίταξε μέσα στα σκοτεινά
Παιδί με το λιβάνι και με τον κόκκινο σταυρό
Την ώρα που βραδιάζει στων βράχων το απλησίαστο
Πενθώ το ρούχο που άγγιξα και μου ήρθε ο κόσμος.


III

Έτσι μιλώ για σένα και για μένα

Επειδή σ' αγαπώ και στην αγάπη ξέρω
Να μπαίνω σαν Πανσέληνος
Από παντού, για το μικρό το πόδι σου μες στ' αχανή σεντόνια
Να μαδάω γιασεμιά - κι έχω τη δύναμη
Αποκοιμισμένη, να φυσώ να σε πηγαίνω
Μέσ' από φεγγερά περάσματα και κρυφές της θάλασσας στοές
Υπνωτισμένα δέντρα με αράχνες που ασημίζουνε

Ακουστά σ' έχουν τα κύματα
Πως χαϊδεύεις, πως φιλάς
Πως λες ψιθυριστά το «τι» και το «ε»
Τριγύρω στο λαιμό στον όρμο
Πάντα εμείς το φως κι η σκιά

Πάντα εσύ τ' αστεράκι και πάντα εγώ το σκοτεινό πλεούμενο
Πάντα εσύ το λιμάνι κι εγώ το φανάρι το δεξιά
Το βρεμένο μουράγιο και η λάμψη επάνω στα κουπιά
Ψηλά στο σπίτι με τις κληματίδες
Τα δετά τριαντάφυλλα, το νερό που κρυώνει
Πάντα εσύ το πέτρινο άγαλμα και πάντα εγώ η σκιά που μεγαλώνει
Το γερτό παντζούρι εσύ, ο αέρας που το ανοίγει εγώ
Επειδή σ' αγαπώ και σ' αγαπώ
Πάντα εσύ το νόμισμα κι εγώ η λατρεία που το εξαργυρώνει:

Τόσο η νύχτα, τόσο η βοή στον άνεμο
Τόσο η στάλα στον αέρα, τόσο η σιγαλιά
Τριγύρω η θάλασσα η δεσποτική
Καμάρα τ' ουρανού με τ' άστρα
Τόσο η ελάχιστή σου αναπνοή

Που πια δεν έχω τίποτε άλλο
Μες στους τέσσερις τοίχους, το ταβάνι, το πάτωμα
Να φωνάζω από σένα και να με χτυπά η φωνή μου
Να μυρίζω από σένα και ν' αγριεύουν οι άνθρωποι
Επειδή το αδοκίμαστο και το απ' αλλού φερμένο
Δεν τ' αντέχουν οι άνθρωποι κι είναι νωρίς, μ' ακούς
Είναι νωρίς ακόμη μες στον κόσμο αυτόν αγάπη μου

Να μιλώ για σένα και για μένα.


IV

Είναι νωρίς ακόμη μες στον κόσμο αυτόν, μ' ακούς
Δεν έχουν εξημερωθεί τα τέρατα, μ' ακούς
Το χαμένο μου αίμα και το μυτερό, μ' ακούς
Μαχαίρι
Σαν κριάρι που τρέχει μες στους ουρανούς
Και των άστρων τους κλώνους τσακίζει, μ' ακούς
Είμ' εγώ, μ' ακούς
Σ' αγαπώ, μ'ακούς
Σε κρατώ και σε πάω και σου φορώ
Το λευκό νυφικό της Οφηλίας, μ' ακούς
Που μ' αφήνεις, που πας και ποιος, μ' ακούς

Σου κρατεί το χέρι πάνω απ' τους κατακλυσμούς

Οι πελώριες λιάνες και των ηφαιστείων οι λάβες
Θα 'ρθει μέρα, μ' ακούς
Να μας θάψουν, κι οι χιλιάδες ύστερα χρόνοι
Λαμπερά θα μας κάνουν πετρώματα, μ' ακούς
Να γυαλίσει επάνω τους η απονιά, μ' ακούς
Των ανθρώπων
Και χιλιάδες κομμάτια να μας ρίξει

Στα νερά ένα ένα, μ' ακούς
Τα πικρά μου βότσαλα μετρώ, μ' ακούς
Κι είναι ο χρόνος μια μεγάλη εκκλησία, μ' ακούς
Όπου κάποτε οι φιγούρες
Των Αγίων
Βγάζουν δάκρυ αληθινό, μ' ακούς
Οι καμπάνες ανοίγουν αψηλά, μ' ακούς
Ένα πέρασμα βαθύ να περάσω
Περιμένουν οι άγγελοι με κεριά και νεκρώσιμους ψαλμούς
Πουθενά δεν πάω, μ' ακούς
Ή κανείς ή κι οι δύο μαζί, μ' ακούς

Το λουλούδι αυτό της καταιγίδας και, μ' ακούς
Της αγάπης
Μια για πάντα το κόψαμε
Και δε γίνεται ν' ανθίσει αλλιώς, μ' ακούς
Σ' άλλη γη, σ' άλλο αστέρι, μ' ακούς
Δεν υπάρχει το χώμα, δεν υπάρχει ο αέρας
Που αγγίξαμε, ο ίδιος, μ' ακούς

Και κανείς κηπουρός δεν ευτύχησε σ' άλλους καιρούς

Από τόσον χειμώνα κι από τόσους βοριάδες, μ' ακούς
Να τινάξει λουλούδι, μόνο εμείς, μ' ακούς
Μες στη μέση της θάλασσας
Από μόνο το θέλημα της αγάπης, μ' ακούς
Ανεβάσαμε ολόκληρο νησί, μ' ακούς
Με σπηλιές και με κάβους κι ανθισμένους γκρεμούςΆκου, άκου
Ποιος μιλεί στα νερά και ποιος κλαίει -ακούς;
Ποιος γυρεύει τον άλλο, ποιος φωνάζει -ακούς;
Είμ' εγώ που φωνάζω κι είμ' εγώ που κλαίω, μ' ακούς
Σ' αγαπώ, σ' αγαπώ, μ' ακούς.


V

Για σένα έχω μιλήσει σε καιρούς παλιούς
Με σοφές παραμάνες και μ' αντάρτες απόμαχους
Από τι να 'ναι που έχεις τη θλίψη του αγριμιού
Την ανταύγεια στο πρόσωπο του νερού του τρεμάμενου
Και γιατί, λέει, να μέλλει κοντά σου να 'ρθω
Που δε θέλω αγάπη αλλά θέλω τον άνεμο
Αλλά θέλω της ξέσκεπης όρθιας θάλασσας τον καλπασμό

Και για σένα κανείς δεν είχε ακούσει
Για σένα ούτε το δίκταμο ούτε το μανιτάρι
Στα μέρη τ' αψηλά της Κρήτης τίποτα
Για σένα μόνο δέχτηκε ο Θεός να μου οδηγεί το χέρι

Πιο δω, πιο κει, προσεχτικά σ' όλο το γύρο
Του γιαλού του προσώπου, τους κόλπους, τα μαλλιά
Στο λόφο κυματίζοντας αριστερά

Το σώμα σου στη στάση του πεύκου του μοναχικού
Μάτια της περηφάνιας και του διάφανου
Βυθού, μέσα στο σπίτι με το σκρίνιο το παλιό
Τις κίτρινες νταντέλες και το κυπαρισσόξυλο
Μόνος να περιμένω που θα πρωτοφανείς
Ψηλά στο δώμα ή πίσω στις πλάκες της αυλής
Με τ' άλογο του Αγίου και το αυγό της Ανάστασης

Σαν από μια τοιχογραφία καταστραμμένη
Μεγάλη όσο σε θέλησε η μικρή ζωή
Να χωράς στο κεράκι τη στεντόρεια λάμψη την ηφαιστειακή
Που κανείς να μην έχει δει και ακούσει
Τίποτα μες στις ερημιές τα ερειπωμένα σπίτια
Ούτε ο θαμμένος πρόγονος άκρη άκρη στον αυλόγυρο
Για σένα ούτε η γερόντισσα μ' όλα της τα βοτάνια

Για σένα μόνο εγώ, μπορεί και η μουσική
Που διώχνω μέσα μου αλλ' αυτή γυρίζει δυνατότερη
Για σένα το ασχημάτιστο στήθος των δώδεκα χρονώ
Το στραμμένο στο μέλλον με τον κρατήρα κόκκινο
Για σένα σαν καρφίτσα η μυρωδιά η πικρή
Που βρίσκει μες στο σώμα και που τρυπάει τη θύμηση
Και να το χώμα, να τα περιστέρια, να η αρχαία μας γη.


VI

Έχω δει πολλά και η γη μέσ' απ' το νου μου φαίνεται ωραιότερη
Ωραιότερη μες στους χρυσούς ατμούς
Η πέτρα η κοφτερή, ωραιότερα
Τα μπλάβα των ισθμών και οι στέγες μες στα κύματα
Ωραιότερες οι αχτίδες όπου δίχως να πατείς περνάς
Αήττητη όπως η Θεά της Σαμοθράκης πάνω από τα βουνά της θάλασσας

Έτσι σ' έχω κοιτάξει που μου αρκεί
Να 'χει ο χρόνος όλος αθωωθεί
Μες στο αυλάκι που το πέρασμά σου αφήνει
Σαν δελφίνι πρωτόπειρο ν' ακολουθεί

Και να παίζει με τ' άσπρο και το κυανό η ψυχή μου!

Νίκη, νίκη όπου έχω νικηθεί
Πριν από την αγάπη και μαζί
Για τη ρολογιά και για το γκιούλ μπρισίμι
Πήγαινε, πήγαινε και ας έχω εγώ χαθεί
Μόνος, και ας είναι ο ήλιος που κρατείς ένα παιδί νεογέννητο
Μόνος, και ας είμ' εγώ η πατρίδα που πενθεί
Ας είναι ο λόγος που έστειλα να σου κρατεί δαφνόφυλλο
Μόνος, ο αέρας δυνατός και μόνος τ' ολοστρόγγυλο
Βότσαλο στο βλεφάρισμα του σκοτεινού βυθού
Ο ψαράς που ανέβασε κι έριξε πάλι πίσω στους καιρούς τον Παράδεισο!


VII

Στον Παράδεισο έχω σημαδέψει ένα νησί
Απαράλλαχτο εσύ κι ένα σπίτι στη θάλασσα

Με κρεβάτι μεγάλο και πόρτα μικρή
Έχω ρίξει μες στ' άπατα μιαν ηχώ
Να κοιτάζομαι κάθε πρωί που ξυπνώ

Να σε βλέπω μισή να περνάς στο νερό
Και μισή να σε κλαίω μες στον Παράδεισο.

Tuesday, November 6, 2007

DIONIGI SOLOMOS:



ELOGIO DI UGO FOSCOLO


Breve il viaggio, faticose le strade, incerto il termine della vita, o cari pellegrini, che soffermaste cortesi per ascoltare. E ciascheduno nel malagevol cammino tragge suo carco dove la mente ed il cuore lo sprona, né, per cadere che altri faccia d’intornogli, si rista dal battere l’ali della speranza lontane, e monta l’erta studiando il passo. Ben avvertito dalla caduta di quei sublimi intelletti, che più presero di quella luce divina, che penetra mirabilmente per tutto il Creato, si fa pensoso, e, secondo a che è inchinevole sua natura, o sente paga l’ascosa invidia, o si sente compreso di stupore, o sente quietarsi finalmente l’inimistà, o lo sospinge a batter palma su palma il generoso dolore di veder scemo di uno, il piccolissimo numero di coloro, che par che nascano a rattemprare gli infiniti argomenti dell’umana miseria. E questo avranno fatto quei buoni i quali, porgendo gli occhi nelle carte, che ci vengono piene delle novelle quotidiane del Mondo, avranno letto, « Ugo Foscolo è morto ». Né questa isoletta, che ha nome di gentile presso gli estrani, e che ebbe la gloria di vederlo nascere nel suo grembo, poteva starsi vituperosa. mente infingarda all’annunzio della morte di lui, il cui rumore, siccome quello della sua vita, farà rimbombo in ogni loco che sia lieto di civiltà, mentre tutte le Accademie d’Italia verranno spalancate per laudarlo e per piangerlo, mentre il fiore della sapienza d’Europa gemerà addormentato per sempre l’uomo che lasciò l’orme perenni. E in tanta fama di lui ben è immaginar verosimile, che altri, per dirlo suo, aiuterassi dell’idioma in che egli scrisse gli alti dettati ; altri della stanza lunga ch’ei fece, ed altri quasi della spoglia mortale, a cui diede il supremo spazio di terra. Ai quali invidiosi argomenti, non senza invidia anche noi, farem risposta quest’oggi, col rimemorare piangendo, essere quel glorioso nato fra noi Ma lo spontaneo commoverci a pubblico duolo non è soltanto debito di riverenza verso chi qua nascendo, e di qua lontano vivendo, ci onorò ; ma se è debito alcuno nella corrispondenza degli affetti, ne stringe un altro, fatto più forte per non esser pari le parti. Imperciocché egli, in quei paesi, i quali parlano un suono e di nomi e di cose magnifico, né per lontananza di luoghi, né per lunghezza di tempi, né per la soavità della lode, che cosi dolce giù stilla nelle viscere umane, e via via stempra l’affezione che per i piccoli oggetti anticamente nudrivano, non mai permise che si spegnesse l’amore che a questa povera aiuola sì fortemente scaldavalo. Che anzi la fe’più bella in tanti versi cantandola, e si piacque di fare attenti a quella gli animi di coloro, i quali maravigliando ascoltavano. Laonde in quel poema che, sotto i velamenti dell’antico favoleggiare, lascia trasparire avere per altissimo scopo suo l’ingentilirsi che fece l’umano genere, ha creduto il magnanimo che mostrerebbe sé diverso al decoro del subbietto, se prima della convalle di Bellosguardo, fra que’ cipressi ove invitava il Canova al rito delle Grazie, non volgeva alla Patria lo salutevole cenno.

Salve, Zacinto ! All’ antenoree prode,
De santi Lari idei ultimo albergo
E de’ miei padri, darò i carmi e l’ossa
E a te i pensier, chè piamente a queste
Dee non favella chi la Patria obblia.


E non si creda che m’abbia posti questi versi sul labbro una vanitosa vaghezza, ma piuttosto l’onesta brama che ha l’uomo naturalmente di ripetere qualche concetto dei grandi pur or caduti, da loro espresso con quei nobili affetti che sol per morte cessarono di sentire, e più ancora un prepotente irrefrenabile istinto di espandere quelle calde parole per l’aere di questa Chiesa, nella quale egli venia giovinetto, inchinando il ginocchio e la mente ai piedi di questo Altare. E nel loco, che nereggia di questo feretro, si sarà forse il fanciulletto fermato a meditare la morte, per ben usar della vita. E qui mi trovo per toccare di questo. Ma gli occhi arguti che mi cercassero in sembiante, quanta speranza io m’abbia nell’animo di dir parole che non siano disconvenevoli alla eccellenza del subbietto, faticherebbero indarno, imperciocché la coscienza dell’esser poco, ne allontana da presunzione. Laonde, con non ambiziosi ma dimessi ragionari, faremo prova di riferire : — come Ugo Foscolo col suo poderoso ingegno, e con quelle tali sue virtù, abbia aiutato la civiltà di un paese già civilissimo. — Le quali cose io non disgiungerò raccontando, ma lascierò, come fecevano in esso, che di compagnia si manifestino.
La natura gli chiuse l’anima immortale in una di quelle salme, che non potevi incontrare per via, senza sentirti vivamente stimolato a domandar di colui che ti passava dinanzi. Credo che a molti qui in Zante si giri ancora per lo pensiero come egli, di tenera età, arrestasse gli occhi degli altri coll’arditezza della sua fisonomia, fatta più osservabile dai forti baleni degli occhi cerulei, colla volubilità delle parole, che egli pronunziava con alto suono, colla rattezza de’ suoi passi, dal che la moltitudine, bieca ne’ suoi giudizi, suol quasi sempre argomentare follia, quasi che desse argomento d’alta saviezza chi lentamente cammina. Delle due cose che si riconoscono necessarie per riuscire eccellenti, cioè grandezza d’ingegno, e studio costante, egli era in sommo grado fornito. E intanto entrare nelle botteghe degli artefici, al come stare attento, il perché domandare, con tutti che poteva interloquire, fisonomie e cose tutte guardare, e a ciò fare da Natura era spinto, chè non ancora egli sapeva dell’usanza di Socrate. Tutti già conosciamo l’efficacia di quelle prime impressioni, e sappiamo di che sieno cagione ove sieno molte, e cadute in intelletto molto capace. Né da altro dipende questo nostro sapere, se non dal numero e dalla varietà degli oggetti che ci vennero, dalla profondità con cui si stamparono, dall’ordine con cui si disposero, dalla mira a cui si diressero. E di buonissima ora in Italia s’accorsero tutti a che era nato, e i primi maestri lo chiamavano a sé, e Cesarotti, e poscia Monti e il Parini, i quali lo incoravano, col consiglio e coll’opera, alla cima ultima di quell’erta tanto scabrosa ai più che, stanchi dell’inutile affaticarsi, si giacciono di qua dal segno. Su via, gli avranno detto, giovane fortunato ; fanne tu fede essere quei vostri spiriti, brage coperte di cenere, che non han d’uopo che d’una mano che le sommova, per scintillare e render fiamma di nuovo. Deh ! presso i giovanetti italiani, fanne fede tu, e gli altri che con te vennero, essere la terra da cui venisti quella medesima che a noi diede la eterna immagine del bello. Fa presto ad essere quel che accenni, e 1° Italia ti darà corona, e noi non ti porteremo invidia, ma ci sarà esorbitante prezzo delle cure che avremo preso di te. Laonde, al parlare dei generosi, toglieasi. possibilmente al desiderio dei mille i quali lui volean vedere, lui udir parlare, lui trattare, mossi dalla rinomanza che di lui correva. Non è da fare le maraviglie della tragedia, colla quale prima uscì nel mondo, se non in quanto difficilissima è quella specie di poetare, e l’età, in cui scrisse, insufficiente. Per il che di leggieri si troverà naturale che allora in Venezia s’alzasse tanto rumore, ed il giovine fatto segno della pubblica ammirazione. Ma per tenermi stretto ai soli componimenti che adeguarono il valore della sua niente, lasciando gli altri che ad altri sarebber laude, dirò. Ma primamente, vi ricorda, o Uditori, nel primo Canto del Poeta, come Achille corra colla mano alla spada, e la venga traendo dalla grande vagina per trafiggere Atride? Vi ricorda, due Canti prima che termini quella sublime Tragedia, come lo stesso Achille stimola col flagello i cavalli, erto sul carro ove ha legato 1° ucciso sposo di Andromaca? Colui che credesse avere tali cose dipinto Omero come laudevoli, ed offerte ad altrui imitazione, mostrerebbe d’avere la mente come aveva gli occhi il Poeta. Bene ha voluto dipingere un uomo, che ha sortito dalla natura sentire iroso, e spinto dalle esterne cagioni a trascorrere in atti, i quali fanno che s’argomenti ciascuno onde correggere le ree inclinazioni dell’animo ; e a ciò ottenere più efficacemente, non pose innanzi un uomo mediocre, ma il più valoroso, il più eloquente di quanti avesse l’esercito. Con simile intenzione a noi pare che Ugo Foscolo abbia dettato l’Ortis. E ià vedesi un giovino in cui natura pose ogni studio, e le virtù che egli mostra si stanno pure in suo cuore, e tali si sarian sempre restate, se il mondo non l’avesse malamente allacciato, ed egli è preda d’una passione che è tremenda come la Morte, finché di misera in più misera condizione di continuo cadendo, la sua mente si fa delira, e butta in terra colle proprie sue mani il carco della vita, dono di Dio, che l’uomo deve tenere, finché a Colui, che glielo diede, piaccia di richiamarlo. Infelicissimo giovine ! Egli lasciò la sua fine, esempio di terrore da lagrimarsi, e le sue virtù da imitarsi. Leggeste com’è preso d’amore per la sua patria, di pietà per il povero, di riverenza per gli uomini grandi e per i propri genitori, di venerazione per le sacre carte, che egli legge anche un momento pria di morire, e d’altissima ammirazione per le bellezze del creato ; affetti tutti che Ugo Foscolo aveva nell’animo, e però caldamente li colorò. Ma è nella Chioma di Berenice ove si legge quanto studio s’avesse fatto, che è la seconda qualità che abbiamo detto essere necessaria onde riuscire eccellente. Là pare che molto addentro egli era nella sapienza Greca e Latina ; e Poeti, ed Oratori, ed Istorici non solamente e’ conosceva, ma giudicava. Onde noi non dubitiamo di porlo vicino all’Abate Conti, come critico ; ed è massima lode di tuttadue quei grandi ingegni, avendo fatto l’uno in assai giovanile età, quello che facea l’altro per rallegrare la mente dalla severa Scienza, che gli die diritto di essere mediatore nelle controversie di Newton e di Leibnizio. E con quel libro aperse alla gioventù italiana nuova strada allo studio de’ Classici, e a sé apparecchiò materia sufficientissima e strabocchevole, onde aiutare il potentissimo ingegno ; lo che notino coloro che credono l’ingegno bastare a sé senz’ altro ; credenza la quale, per essere inimica a quella dei sommi, non può essere che tòrta. E ben è dritto che quella porti seco naturalmente, che ove le loro scritture pervengano ad orecchio civile, questo oda, con sua massima noia, gli errori camminare di pari passo coi suoni. Forse non è vano qui richiamare a quei che professano erudizione, non come mezzo dì sapienza, ma come scopo, la beffa che fece ai dotti che prima dotto, non lo dicevano E l’artificio con cui rispose è affatto simile a quello con cui il gravissimo Leibnizio persuase quei sapienti di Norimberga, che cercavano la pietra Filosofale, di ammetterlo alla loro Società ; e mise in ischiera una filatessa di nomi tenebrosi alla mente, ed all’orecchio durissimi. E anch’egli Ugo sporcò senza misura ogni faccia di quel volume, di nomi ed opere altrui, fingendo di far questo con arte bella : utilissima e sublimissima arte in vero, se non che le scema un cotal poco la maestà il poter fare altrettanto ciascheduno che cercar voglia molti indici di libri stampati, avvertendo il consiglio di non lasciare quell’ordine, ma imitare quel Dio rubatore di bovi il quale, perché venisse fallacemente adormato, studiò i passi stampandoli, nella tornata, retrogradi. A questa burla, con che accompagnò la vera critica, non fu oso veruno dire ch’ei dotto non si mostrasse, bensì che fosse ingegno pericoloso, quantunque quegli eruditi fossero fòri d’ogni pericolo in sulla fine del libro, ove svela aver ciò fatto per ridersi di tutti loro. Grazie per tanto a lui giovinetto rendano gli Italiani che egli abbia calcati quei mezzi onde la vana stupidità s’argomenta di prender l’erta Cattedra della vera e fruttuosa Sapienza. Della quale, o Signori, egli fu norma quando, giunto da per tutto il grido del suo valore, fu chiamato in Pavia a dettare grande Letteratura, e gli ultimi che la professarono erano Villa, Ceretti e Vincenzo Monti. Con un parlamento sull’Origine e l’Uffizio della Letteratura, e in compagnia di un amico pericoloso, di che, nell’atto di mostrarsi, alcuni sogliono compiacersi, voglio dire col nome d uomo eloquente, montò la Cattedra. So che Demostene temeva sul cominciare ; so che temeva Marco Tullio, e non solamente parlando a favor di Milone lo mosse a temere la moltitudine armata, ma eziandio alla presenza di Cesare, per lo Re Deiotaro, lo mosse la troppa solitudine che gli tolse l’animo, e gli sminuì la veemenza del dire. Se Ugo Foscolo temesse, nol so ; ma se ciò fu, tenne la paura imprigionata nel cuore, chè nullo indizio gli fu veduto in sembiante, e lieto di onesta baldezza, incominciò. Era bello a vedere un’aula di sterminata grandezza, tutta piena di genti d’ogni età, d’ogni grado, d’ogni condizione, starsene silenziose come se la vita la fosse muta. Bello a mirare quei sapienti togati, i quai d’età gli eran padri, insieme a due mila alunni starsi intenti al parlatore. Più bello udire dopo due ore, le grida d’applauso e le palme battenti della infinita moltitudine, che erompea fuor delle porte e facea delle strade nuovo teatro d’applauso ; ai quali Ugo si togliea lagrimando di tenerezza, e riducevasi nelle sue stanze, ove giugneano gli ultimi rumori della folla tumultuante. Questa nostra natura che s’illude sì volentieri, e che desidera ardentemente che tutti gli uomini facciano a suo rispetto altrettanto, quantunque abbiano un interesse contrario, quando vede venire a sé le spontanee acclamazioni di tutto un popolo, non trova forze da opporre, e si resta fortemente agitata, pagando così un tributo alla propria fralezza, nell’atto stesso della sua gloria. Ed Ugo che di fama era vago, né so che fama spregiando si posa ben amare virtù, s’abbandonava alla gioia colla stessa voluttà con cui creava, né tentava pur di nasconderla. Che se qualcuno, per essere in lui lo sentire diverso, aquesto si mostrasse difficile, io gli parlerei in tal guisa. Vedi di grazia, uom grave, come nell’ora in cui Ugo ha molle il viso di pianto per lo piacere, il giovinetto che l’ascoltò va passeggiando, e pensa se è atto all’utile Letteratura ; pensa che abbisogna di molto studio ; che deve provvedere con quello ai bisogni della sua Patria ; che deve amare il Vero ; che non deve far la parola strumento d adulazione ; che deve rispettare la Morale, la Religione ; che deve diventar sempre migliore, e così l’utilità dello stato civile, e la sua gloria sono una cosa medesima ; a questo pensa, e già s’infiamma il generoso all’arringo che gli mostra il maestro, e già lo prende colla speranza a rivale. E questo è frutto della maschia Eloquenza ; né, col vero pacatamente annunziato, in quei casi si viene a nulla. Perché ne’ più degli animi s’abbarbica in cupa latebra la inerzia, la quale dolcemente leva l’attività dell’oprare, e, per poter quivi penetrare e cacciamela, bisogna colla parola fervente mettere in moto tutte le nobili passioni. Ed è così che lo squillar delle trombe, e le sinfonie bellicose addormentano nel cuor del forte l’istinto della vita, e corre a spenderla. Ma chi ha quella attitudine all’Eloquenza, porta seco necessariamente che senta in sé ripercossi gli effetti che in altri produce, che è la cosa che a te, uom grave, non piace e che natura assolutamente pur vuole.
Chi avrà riguardo al perchè fu fatta quell’Orazione, forse non troverà molto difettuoso che alla lettura riesca soverchi amento concitata. E già aveva preparato, con più pacata eloquenza, un corso di lezioni nelle quali era sua mente di parlar prima della vita d’ogni Scrittore, desumendone il carattere da suoi scritti, poi dello stato in cui erano le Scienze, e le Lettere, e le Arti a’ suoi tempi ; e dei costumi, e della Religione, e degli istituti politici, e della Filosofia, di tutto in somma, e credo che con tutto questo tendesse a far risultare se lo scrittore era al di sotto, a livello, o al di sopra del suo secolo. Se non che per quello stesso motivo che fu costretto a scrivere contro la sentenza che cacciava la Lingua Latina, la sua Eloquenza non ebbe più campo la cattedra di Pavia, né per ciò sentì consumuta ogni cagione dell’adoprarla, chè molti chiedevano a lui difesa, ed egli difendeva per lo più improvvisando.
Un antico rettore lasciò scritto, che l’Oratore è come un Generale d’armata di cui gl’intendimenti ed i voleri prendono qualità dal suolo su cui si trova, dagli uomini a cui comanda, da quelli ch’egli vuol vincere. La qual similitudine qui ridico perché Ugo Foscolo, improvvisando le sue difese le metteva in atto e perché ci rammenta essere stato capitano e poscia caposquadrone.
Altri si saria forse attristato a questo passo, che le occasioni abbiano tolto ad Ugo di combattere, e a lui il piacere di far orrida l’orazione dei sanguinolenti spettacoli della pugna, i quali in quelle epoche, e per la natura di que’ Potenti, e per quella dei lochi, eran maravigliosi. E certo, ove il correre all’armi non abbia sola cagione la prepotenza dell’ambizioni, aiutata dalla forza, ma una giusta ed importante, è bella ed invidiada la gloria che s’asside sulla bara del prode. Che se altrimenti, non è da mover lamento, chè il mondo non fu scarso giammai di coloro a cui è unica e suprema Virtù quella dei corrucci e del sangue. Ben egli, coll’edizione che diede del Montecuccoli, s’avvisò di far prender spirto novello al coraggio degl’Italiani. Ed ove l’originale era scemo del suo dettato, Ugo poneva il suo proprio, imitando le forme, di che è rigido Montecuccoli, sì bellamente che menti erudite e nello stile e nella Scienza Militare, per notarne le differenze invano s’assottigliavano. E questo partorì lode molta all’ingegno. Ma le note, con che accompagnò l’Edizione, molto vantaggio portarono agl’Italiani, perché le une erano piene di classiche osservazioni sul guerreggiar degli antichi, le altre rigiravansi per le Arti tenute guerreggiando da Federico Secondo, e da quell’altro Guerriero dei tempi nostri. Ma non è che la prima passione della Letteratura non gli ardesse novellamente nell’animo ; e già, chiuso d’ assedio in Genova, cantò quella bellissima Lirica della quale credo non sia altra da porre innanzi, e ben la pareggiano le altre di quel Libretto, nelle quali però non è alcuna che possa venir a gara con un poema, del quale ora favellerò, come quello che gli partorì somma gloria.
Quando una nazione non è ancora incivilita, ed è selvaggia dell’Arte, il Poeta che non è grande, tale apparirà di leggieri se natura non gli fu in tutto matrigna. Allora i miracoli dell’Arte antica non si conoscono, o male, ed egli non ha emuli, di chi tema, e resta facil signore delle menti, e dei cuori che si commovono ad ogni cenno che tu faccia sulle cose che sono ad essi care, come fanciulli che piangendo e ridendo pargoleggiano. Non è uomo che non conosca che Epoca fosse per le lettere quella in cui Ugo scrisse i Sepolcri ; e non di meno in sulle prime i letterati si tacquero, e non ardirono giudicarli. Similemente Michelangelo Buonarotti, disdegnando di porre le orme ove gli antichi poste l’avevano, ruppe il filo del giudicare alla moltitudine degli artisti, che consiste quasi sempre in confronti. Ma coloro che erano molto via dentro all’arte (parlo di quella che l’Alighieri volle sublimemente chiamare quasi nipote di Dio, volendo intendere, parmi, essere sua figliuola Natura, e a questa l’Arte figliuola), coloro dico, ed eram pochi, si sentirono presi di maraviglia, e il primo fu Vincenzo Monti, uno di quei grandi che hanno vergogna di essere circospetti nel laudare le cose degli altri.
Molti daranno la preferenza all’ultimo episodio nel quale i primi intendimenti dell’arte sono d’una grande altezza, ed infiniti sono i personaggi di quella scena, e caldissime le passioni, e differenti gli atteggiamenti. Ma, forse per la natura degli oggetti ch’egli divisa, l’esecuzione non è così palpabile come in quell’altro episodio che vendica il Parini. Quello, insieme a tre o quattro squarci di poesia di Vincenzo Monti, vi sembra la principale anzi l’unica dovizia della poesia moderna. Dopo aver detto essere i cimiteri chiusi, ecco che il suo pensiero si riscalda all’idea che al Parini non fu eretto alcun monumento ; gli s’affacciano alla mente tutti i meriti di Parini. Allora s’accende d’ira e lancia dardi avvelenati contro i Milanesi. Ma che fa perché il lettore sposi quell’ira? Dipinge la sepoltura di Parini orrenda al di fuori, perché, in luogo del sospiro del passeggero, non suona quivi che la querimonia lunga del gufo che svolazza su per le croci, ed il raspare della smarrita cagna. La dipinge più orrenda al di dentro, perché giacendo il Parini in uno dei cimiteri dove si portavano anche i cadaveri dei giustiziati, il Poeta ce lo mostra (oh vitupero de’Milanesi !) insanguinato dal teschio d’un malfattore. Finalmente, e questo è l’ultimo artifizio, veruni occhio mortale non è pio d’un guardo a quella scena, e solamente la luce delle stelle piove là sopra. E quel mettere un cimitero che chiude le reliquie di migliaia d’uomini, in faccia ai cieli seminati di stelle, ha gran virtù di farti entrare in molti pensieri. La figura principale del quadro è la salma del Parini ; e Talia, e il tiglio che mormora, e il capo mozzo del ladro, e il gufo, e la cagna, e la luce degli astri sono accessori parte ideali, parte reali, i quali, maestrevolmente mescolati, ti fanno un’illusione che ti si stampa come la realtà della vita. Precipue qualità di quel Carme ci sembrano la profondità e l’arditezza, e questa aiuta quella ed arrivano qualche volta al sublime. E restringe in poco spazio molte figure, non come fa Omero, ma ome fa Dante, il qual procedere, se nuocerebbe all’Epica dove si narra, giova alla Lirica dove si canta rapiti da forte estro che non ha tempo da perdere. Ma sua natura appare nei transiti, che egli forma frequenti, e i quali trapassano sempre le idee intermedie lasciandole ai lettori. E li forma, come facevano i Greci, i Romani, e quegli Italiani che scrivevano nel trecento, di tenui modificazioni di lingua, e di particelle che acquistano senso e vita diversa secondo gli accidenti, il tempo e il luogo. Parla breve ed assegnato ; ed è franco quel uo poetare, toccando con maestria, di Politica, di Morale, di Arti e di fatti Storici. Loda la virtù degli uomini, e sferza i loro vizi Ove vede nobiltà ed altezza, ivi corre, e, per dar lume al nostro secolo, corre ai secoli dimenticati e fa movere, parlar, operare personaggi, al cui solo nome ti senti compreso di riverenza. E si compiace dell’entusiasmo poetico che trae il mare e l’inferno alla vendetta dell’ingiustizia, valendosi della tradizione delle armi d’Achille. Cerca e vedi, che dir tutto sarebbe lunga fatica, ed a questo luogo non conveniente. Intanto i molti che stavano taciturni, storditi dalla novità, avvertiti dai pochi, cominciarono ad alzare il rumore sì che per quei versi non era che una voce in Italia. Videro essi aperta una nuova strada, e, credendo esser anche per essi, per quella cominciarono loro cammino, ed imitando l’armonia de’suoi versi, ora austera, ora sonora, ora mollissima, siccome dentro gliela dettava l’affetto, e le parole e le frasi, non quelle comuni che son di tutti, ma da lui fatte, bene appare che a loro posta aiutavansi per istrappare al Poeta l’alto secreto. Ma essi non potevano che accrescergli gloria, dando loco al paragone, né avria natura diversamente concesso La mente d’Ugo procedeva dal concetto dell’Arte sua, a quelle esterne apparenze del pensamento colle quali suolsi significare, e però erano con quello naturalmente nate e cresciute ; e la mente de’ suoi imitatori, all’opposito, facendo scala di quelle forme, sperava con quelle di salire alle potenze intellettive di un altro, la cui esterna impronta è, nell’arte dello scrivere, detta stile. E quel Timeo restò deriso per aver voluto spingersi anch’egli, nella sua storia, agli stessi combattimenti, a quelle stesse battaglie navali, ed alle stesse concioni che il mondo ammirava in Tucidide ed in Filisto, ed, usurpando la voce a Pindaro, dissero ch’ei non andava neppure a piedi accanto di un cocchio Lidio. E noi usurpando l’immagine ad Omero, tradotta mirabilmente dal Poeta che vive, daremo la differenza che passa tra loro due e gli altri, che senza voler imitarli, scrivono bene :

Minerva
Li precorre, e Gradivo entrambi d’oro,
E la veste han pur d’oro, ed alte e belle
Le divine stature ; e, d’ogni parte
Visibile, più bassa iva la torma.


Ugo considerò i sepolcri politicamente, ed ha per iscopo di animare l’emulazione— degli Italiani cogli esempi de’ popoli, che onorarono la memoria e i sepolcri degli uomini grandi. E da quei versi suona una corda che ti dice, periture le cose create, ma non per questo t’avezza a spendere il tempo in vani omei, ma t’affretta ad oprarlo in cose utili alla patria. Conciossiachè coloro che non mirano ad un vero religioso, morale, politico, fisico, ed anche scrivono male, non son tollerandi, e non è bene che le Città ordinate abbian per le lor vie di cotestoro, che oziosi, noiosi, e ridicolosi le ingombrano, e saria lo meglio che si mostrassero di loro dispette, cacciandoli con atti di scherno, e non coi fiori, come voleva dei veri Poeti nella sua Repubblica quel mite savio. In questo modo, come già dissi, Ugo Foscolo aiutava la civiltà della civilissima Italia, spezialmente col dire il vero in ogni occasione risolutamente, mentre altri vuole tacerlo o per naturale timidezza, o per reprensibil freddezza, o per turpissima venalità. Laonde egli, acceso di buon zelo, quando vide l’Italia divertire i passi, e posare su cammino non retto, ad essa diede biasimo e mala voce, a quella guisa che il padre castiga il figlio del suo fallire, affinché estrano rimproverare non gli faccia, con più vergogna, scoppiar dalla guancia proterva l’accusa del suo peccato. Con questo intendimento il Petrarca, il Boccaccio, l’Ariosto, punsero le loro Patrie, e, più di tutti, il più grande di tutti loro, nell’anima del quale l’ira s’assise ministra della Giustizia, ed all’Italia gridando,

Seva (le disse) e di dolore ostello,
Nave senza nocchiero in gran tempesta,
Non donna di provincie, ma bordello !


facendo allegri i sublimi rancori, non pur nei lochi, ove speranza è già morta, ma nelle lande del desiderio, e fin anche nei Cieli, ove le faccie di quei Celesti, parlando delle colpe degli uomini, fansi scure. E’ mirava sempre al bene d’ Italia, col pensiero, colla voce, coll’opra, e solo l’abbandonò quando vide che le sue franche virtù potevano essergli rovina certissima. E bene ei fece, perocché quivi alla gloria delle Arti andava mista la vergogna di servitù. Giusto era per tanto che se n’andasse presso gl’Inglesi, uomini veramente gloriosi di Arti, di Sapienza, e d’Armi, e fortunati assai pei loro politici instituti. Ma perché la parola vada immune da ogni equivoco senso, voglio che ogni uditore, benevolo o no, stia securo ch’io volli dire di quegli istituti, onde essi governano sé medesimi. Se non che qualcheduno, a cui non è troppa noia il venirmi ascoltando per lo soverchio di sua cortesia, a questo passo dirà : bene sta ch’egli, liberissimo e da per tutto esaltato, quivi ricovri ; lui vorranno gl’Inglesi per aver dato saggio di sapienza militare, di Arte Poetica, d’Oratoria, di Critica ; ma come farà per la lingua, la quale gli impedirà di apparire quale e quanto ei sia, nei crocchi inglesi, nei quali non si fa troppa grazia al forestiere di far tacere la propria lingua per parlargli la sua? Chi questo avesse detto, ciò saria stato ragionevolmente. Chè come che Ugo avesse volto per gl’Italiani quello strano e passionato viaggiatore, non era atto neppure mezzanamente a parlare la lingua dei nuovi ospiti, e gran danno, che fa apparire di sé medesimo d’assai minore l’uomo, è quel dire le cui forme non escono col pensare, ma dopo Ma e si guardi anche di che ingegno gli fe’dono natura. E di tanto gliene fe’, che in pochissimo tempo, onde apparire in Inghilterra quale era, a sé provide, all’Italia, onde accrescere la sua gloria, ed a me, che seguendolo in Inghilterra, anzi che deviare dal mio proposto, mi fo più colere in conseguirlo. Imperciocché, per non parlare di altre opere, ora che per il mio argomentare non fanno, dico che stampò nella loro lingua una scrittura eruditissima, colla quale annunziava la Visione di Frate Alberigo, data fuori in Roma dall’Abate Francesco Cancellieri, e così s’aperse il Campo e scrisse esteticamente per ben due volte di Dante, e poscia del Petrarca, in ultimo del Boccaccio ; e così gl’Inglesi hanno nella loro lingua, scolpito da vigorosa mano, il secolo padre di Scienza a tutti gli altri. Certo non giace ih basso il nome d’altri, che di quello prima parlarono, ma siccome noi non conosciamo che verun d’essi abbia fatto quanto Ugo, così n’ è caro il sapere come, per opera di Ugo, la fama di quei grandi venisse fatta segno di riverenza agl’Inglesi, con maggior notizia di cagioni. Né era mestieri di minor ingegno del suo per dire condegnamente di quel secolo pieno di varii casi Discordie ed ire : battaglie atroci cogli estrani ; atrocissime fra loro ; piccoli tiranni sparsi qui e qua : grandi fortuna cadere al fondo, miserissime sollevarsi : cittadini cacciati da cittadini che vinceano miseranda vittoria ; Re sorgere, fuggire, cadere ; la Patria lacerlta, e quindi facile preda all’inimico ; Italia fatta teatro di miseria, e in quella confusione di passioni, di leggi, di pugne, sorger quei tre mortali, come scogli in oceano tempestoso.
E a mano a mano scriveva degli altri Classici. Immaginiamo con quale attenzione ascoltavano e leggevano lui, il quale si può dire che parlasse di quegli ingegni coll’affermar che fa credere, avendo mostro coll’opera avere da essi tratto, col potentissimo ingegno, tanto d’aiuto da poterli emulare. Ond’ è che gl’Inglesi avranno meglio sentito che, se gl’Italiani hanno di che invidiarli, questo non è dal lato degli scrittori. Ed Ugo era salito in sommo onore appo i primi ; e udite nom che lo circondavano e gli faceano festa : e Rogers, e Moore, e Campbell, e quel Lord Holland, generosissimo amatore d’ogni ingegno. E in vero, come pochissima cosa è venire in fama presso i mediocri, così al contrario veramente glorioso può nominarsi colui, che tale vien giudicato da altri nobilissimi e reputatissimi. Ma pensate come sia difficile farsi largo in un paese, dove è tanta sapienza, e Letterati che hanno i loro parenti, i loro amici, che parteggiano non solamente per l’onore degl’ individui, ma per quel della Patria, e vedono un forestiere che detta nella loro lingua ; pensate a questo, e, sì pensando, entrate nello studio del Murray ; né siate schivi ; conciossiachè là non ormano uomini di piccola qualità, ma grandi Politici, Guerrieri, Oratori, Poeti, Filosofi, Artisti, Scienziati, Letterati d’ogni maniera, alti Signori e Principi. Entrate, e vedrete offerte agli occhi vostri due figure appese alle opposte pareti, sole e senza altra compagnia d’attorno, che rappresentano in intera pittura Ugo Foscolo e Byron, che si stanno liberamente guardando. E chi fosse stato, per singolar grazia della fortuna, testimonio di quelle tre o quattro volte, in cui quei due in questa vita trattaronsi, forse li avrebbe veduti, non altrimenti che in quelle pitture, ricercarsi vicendevolmente cogli occhi lampeggianti, e da quelli lasciar trasparire, fra gli alti ragionamenti, la secreta compiacenza di somigliarsi l’un l’altro. Che se non fu simile l’uno all’altro senza eccezione, — perché il nome dell’Inglese vivera ab antico nella Storia, e i suoi antenati, che avevano combattuto gloriosamente, ed accompagnato in Inghilterra Guglielmo il Conquistatore, gli lasciarono in eredità il grado di Pari, e le molte e beate dovizie, — non io mi turberò, essendo pronto il vedere come è buon per Ugo che, anche senza queste lusinghe della fortuna, che in chi le mira possono tanto, altri non si ristà dal paragonarli fra loro. E’furon simili per la rapidità della loro fama, per la altezza degli ardimentosi intelletti, per la forza del loro coraggio, per lo amore generoso che portarono a quella Libertà, che è fontana delle civili virtù, per una spontanea, repentina, irrefrenabile, e quaci soverchiante piena di Eloquenza, per l’arguzia con cui bistrattarono e derisero le zucche dei presuntuosi pedanti, per il modo di annunziare, senza temer pericoli, le utili verità, o in lettere o in politica, onde l’uno si fece acre all’Italia, e l’altro all’Inghilterra ; in tutto, in somma, che può far l’uomo riverito e temuto nel mondo, giovandolo, e perfino furono simili (ahi dolorosissima somiglianza !) per aver avuto l’ultimo asilo nella terra medesima Della qual ultima somiglianza devono essere mesti tutti de nostri. Il Poeta Inglese riposa nella terra de’ suoi padri ; il Greco no. Ma a me basta avere ciò accennato a voi cortesi, che anzi credo di aver toccato a molti il segreto pensiero. Non vi parrà egli di averlo quasi riacquistato in quel giorno, in cui lo farete tornare nella sua Patria, risolcando quelle acque che fur fatte solcare a Byron per andar nella sua? Gli consolerete 1 anima, voi, Monsignore Reverendissimo, di novella preghiera su quelle ossa, le quali in questa casa di Dio un dì. coperte delle loro carni infantili, ebber battesmo. Né mi sarà rancura, ma gioia molta, che altri in quel giorno dica sovr’esse maestrevolmente del suo ingegno e delle sue virtù.
Ma intanto che questi egregi me li veggo in pensiero, ma più non sono, vengo sospinto a fissar gli occhi devotamente nei cieli, e lagrimare, perché dopo d’averci, per sì poco momento d’ora, inebbriati di loro, ci abbandonano alla cura del desiderio, perocché morte li ragguaglia al restante degli uomini, a cui sì poco s’assimigliavano. Né alcuno di voi, se discortese ed ignobile affatto l’alma non abbia, dirà essermi io dipartito dall’argomento, se qui mi fermo a sospirare d’un altro. Abbiti un nostro mestissimo saluto, o nopilissimo spirito di Guilford ! Se la ventura ne fosse amica, sì che tu fossi vivo e qui presente, il sol timore di apparire un lusinghiero, a coloro che mi ascoltano, m’avria a pena tenuto dal volgerti repentina la parola, or che discorre sulla virtù degli egregi. Ma oggi che più non odi, libero ma dolente ti parlo, e piango che tu, col toglierti per sempre al nostro affettuoso abbracciare, ti togliesti ai grandi della tua Patria che ti onorarono, ai Letterati che ti pregiarono, a tanti giovani Greci i quali, e di parole, e di maniere, e di generose opere, ti conobbero padre ; alle turbe dolenti, a cui tu quietavi la fame, e finalmente a tutti i lochi per li quali pellegrinando avesti sempre compagna la cortesia. Ben m è avviso di vedere ciascuno di questi benedire l’anima tua, senza mistura alcuna di rio parlare, in passando su quella pietra, che coperse tanto fiore di virtù, di sapere, di gentilezza.
Ed or m’accorgo che col dare meritamente questo piccolo segno di affetto, di riverenza, e di dolore, in verun modo non mi partii dal subbietto, e quasi qualcuno andrà pensando ch’io mi sia entro i limiti di questo artatamente rigirato, ove egli pensi che cresca onore ad Ugo, per esser stato ammirato da un personaggio così distinto. E’ correva lietissimo incontro ad Ugo ad accoglierlo con ogni modo di nobiltà, tutte le volte che da’ suoi viaggi tornava in Londra ; e nei domestici ragionari, onde si facevano lieti, avrà tratto piacere, ammirando quella gran mente, anche per la molta notizia delle cose antiche, di cui Guilford molto piacevasi, la quale dettò ad Ugo la Dissertazione sul Digamma, la più stupenda di tutte, direbbe il gran Corneille, perché al suo autore fruttò tanto da fabbricarsi una casa ; la quale, giustamente, prese il nome della Dissertazione. Colà dentro stava meditando i suoi lavori, e in un’età la quale, avvegnaché non fosse più in sul primo fiorire delle sue forze, lasciava naturalmente vedere dinanzi a sé tre o quattro lustri utili alle Lettere, senza contare quegli anni più che goderono alcuni fortunati che di potenze intellettive abbondavano. E già l’edizione di Dante è in pronto ; e così voleva fare di tutti i Classici Italiani, e procedeva facendo Italico Omero, di cui lasciò nove Libri, et andava limando i carmi l’Oceano, l’Alceo, ed altri ! tra i quali, deh ! si trovasse l’Inno alla Sventura che ci promise ! Perché quell’intelletto, che tanto vide e sentì, avvolgendosi per entro gli umani accadimenti, et le cagioni ed i successi librando, avrà trovato opportuno di dipingere alcuni di quei grandi mortali, che da fortuna furon travagliatissimi. E force vedremmo ritta quivi entro l’ombra di Camoens, o di Torquato, o di Milton, per annunziare che la gloria a pena li consolò dell’avere avuti i cuori macerati dalla sventura, e le guance arse dalla vergogna del chiedere. Ma se creatura potesse spinger lo sguardo ove sta quieto il futuro, e mi dicesse che era serbato ad Ugo di rassembrarli anche per questo, grazie molte e ferventi alla Morte, che ce lo tolse ! E non per tro, dove noi siamo, altri si saria ricordato di Dante, il quale entrò in quella Chiesa della sua Patria affaticato e di disgrazie, e di gloria, e di vita, e da quell’umile fraticello interrogato del suo volere, fissò gli occhi nelle Immagini sante, e risposegli : Pace. tanto egli non fu felice, per l’indole e per la forza delle proprie passioni, tutte lontane dalle battute vie, e questa è la cagione che lo fe’ scrivere :

Avverso al mondo, avversi a me gli eventi.

Egli non fu felice, o Signori ! Chè quel piacere, che costoro sentono in produrre le maraviglie dell’Arte, né l’altro dell’altrui lode, può chiamarsi felicità ; la quale par che consista piuttosto in uno temperamento di sentire, il più che puossi, continuato. E così è che l’umana fralezza viene impedita nel godimento di quella parte di felicità, che può avere quaggiù, Vienne impedita, dico, da quelle stessissime qualità che la fanno apparire maravigliosa, e degna d’invidia. Egli diceva di voler cercar pace in quest’isoletta che egli amò sempre, nella quale ove fosse venuto, e penetrato qua dentro, dove moi siamo altri si saria ricordato di Dante, il quale entrò in quella chiesa della sua patria affaticato e di disgrazie, e di glorie, e di vita ; e da quell’umile fraticello interrogato del suo volere, fissò gli occhi nelle Immagini sante e risposegli : Pace.
Egli sentia fortemente la giustizia, e per essa parlando vera, e ferma, ed alta ragione, non era curante di offendere chi si fosse. Non era punto invidioso di chi accennava di alzarsi, ma l’aiutava. Ben avvisava i piccoli di non mettersi nell’alto pelago dell’Arte, e li cacciava colle grida al lido, da cui stoltamente partivano ; ma quando vedeva lesa giustizia, ecco che le grida si facevano più sonore. Il perché egli, e il mondo a cui sgridava, diremo, per usare un nome almeno dell’altrui scienza, essere due linee Parallele che, in loro correre rapidissime, se in eterno viaggiassero, non s’incontrerebbero mai.
E così, per troppo zelo, qualche volta falliva lo scopo a cui mirava parlando : e sarà colpa di quella sua natura bollente ed esercitata a poggiar alto nell’Arte, che gli fosse difficile assai a chiamarla, in altre cose, a quel mezzo, ove le nostre virtù hanno in costume di riparare. Nell’amicizia era ferventissimo, né la poneva sulla lance dell’interesse. Ma ogni pistola che amico suo riceveva, nonché nelle franche parole che per entro leggeavi, avea un immagine di lui nella figura che avea lasciata il suo suggello. Ed era un leone addormentato sulle sue zampe protese innanzi, in atto di essere preste alle difese. Né rade volte svegliavasi, alzava il capo, guardava attorno e ruggiva. Quel generoso animale, immagine di quell’altro a cui la morte fece muto il ruggito, avea per conveniente Epigrafe le parole, che trovo scritte su quella bara ; uditele perché suonano molto ;

Est, est ; non, non.

Delle quali parole nella bocca di lui non si può dire, come d’altre si disse, che fossero l’Epigrafe della vita sulle porte d’un cimitero. Imperciochè chi l’ha udito parlare ai discepoli, ai Professori, ai Letterati, ai Potenti, e per fino a Colui, che or dorme sotto la gleba di Sant’Elena, gli fu forza fra sé ripetere : Est, est ; non, non. E, nondimeno, facilissimamente a pietà si destava alla vista dell’infortunio, e si accendeva di carità, ma proprio di quella che si leva il vestimento per darlo, pensando poscia alle parole dell’Ecclesiastico : « Non rigettare la preghiera del tribolato, e non volger la faccia dal meschinello. Non affliggere il cuore del meschino ; e non differire il soccorso a chi è in angustia ; e Dio terrà conto della buona opera come la pupilla dell’occhio suo ». Che se siamo contenti di aver qui dette queste parole, perché queste une rispondono alla santità del loco, siamo ancor più contenti in pensare che Ugo Foscolo lasciò scritto nella notizia di Didimo, che la Bibbia era l’unico libro che leggeva sempre da capo a fondo. Da qualche tempo egli era preso da certo fastidio d’ogni cosa, e già la ragione dei medici a noi insegna che il fegato, in cui prima di morire fu leso, viene affranto dall’animo che patisce. Ma quel tendere a giustizia e quel cercar sempre di giovar coll’ingegno, ed anche, se si vuole, quel passionarsi troppo nei mezzi, deve averlo lasciato sol colla vita.
Che se novella dell’ultime sue parole ne fosse giunta, forse da quelle apparirebbe manifesto quello ch’io dico, ed io vi parlerei di quelle, più volentieri di qualunque altra cosa io v’abbia detto fin qui. Ma di questo tanta certezza nella mente mi suona, volgendo il guardo alla sua vita, che mi fa entrare in una immaginazione la quale, come quella che non combatte col verosimile, lasciate che ve la dica. Se qualcuno di quei fortunati ed egregi, che dalla prima fanciullezza lo amarono, e gli furono compagni nella via dell’onore e del sapere, de’ quali credo che parecchi mi stieno ascoltando, (e fra i quali già non fu’ io, di che m’accoro per non aver potuto da lui, come essi, o almen tentato, accendere il mio debole e fioco lume) se qualcuno di loro, dico, alla novella del suo male si fosse messo per lo sentiero che in Inghilterra conduce, e, terre e mari, quanto più si poteva rapidamente, varcando, là fosse giunto, ed abbassato si fosse sul suo letto di morte, per contemplare quella faccia, fata più macra di quello che glielo avessero le forti e generose passioni, e’ m’ è avviso che l’avrebbe udito favellargli in tal guisa :
Povero amico ! Affannoso ti vedo giungere per rivedermi ma l’affanno è il più fedele seguace di ciascheduno su questa terra, e la morte, credimi pure, è l’ottima delle cose. Sono giunto, sullo stremo degli anni cinquantadue, e sono più di quaranta che sento ardere una fiamma nel petto angusto, che tentò più volte di dilatarsi violentemente. Se non temessi che in questi istanti mi venisse a turbare l’orgoglio, direi che questa fosse Giustizia. Fanciullo essendo, mi spingea questa in Zacinto nelle solitudini delle rive, e dei monti a meditare ; mi spinse questa in Italia, e nella piccola casa mi raccolsi solingo. Spesso mi trovò l’alba sulle carte di quelli, che vollero colla mente porger soccorso a’ mortali, né le loro sventure, né le ingiustizie del mondo, che in quelle carte leggevo, mi fe’ cadere il coraggio. E poiché, in leggendo, parevami che questa fiamma si facesse più viva, tutto allegro della speranza d’esser uno del loro numero, abbandonai la mia solitudine. M’affacciai all’operoso ed incessante tumulto della vita, e posi mente. E vidi ; oh vidi quello che la bocca della Sapienza gridava : « Le mani insanguinate dei padri seminarono l’ingiustizia, e ornai la terra non dà altra messe. » Vidi un conflitto d’interessi, di opinioni, e di spade, che non ha posa un momento ; e le leggi, che contrastavano cogl’interessi dell’egoismo, e gl’interessi dell’egoismo, che contrastavano colle leggi. E l’arbitrio delle leggi padre della tirannide ; e V arbitrio delle opinioni padre della licenza, e quindi, — vidi un popolo, che da per tatto ebbe nome di gentile, che diceva di voler libero il mondo, ed uscì fuori col ferro, ed il furore del macellarsi diventò per esso una danza. Vidi un uomo, rapidamente alzato su tutti gli altri, cadere con tale un fragore da fare che lo ripeta l’eco dei secoli. Me pareva che l’uso della parola dovesse equilibrare il potere di chi comanda, e le opinioni dì chi obbedisce, e cominciai ad oprarla, e vidi da una parte i potenti ombrare e turbarsi, e vidi dall’altra cento meschini, i quali mi si piantarono sulla via pertinaci, ingordamente affamati e quasi furiosi di lode, e perché duramente io la negava, m’odiarono sì che tra poco ne rideranno. Vidi la follia, sotto le apparenze della saviezza, nelle case, nelle vie, nei fori, nelle Accademie, nei palazzi, nelle capanne ; e la sciocchezza presuntuosa, e la bontà beffeggiata, e la tristizia temuta, e la fortuna adorata, e la sporca menzogna, e l’ingratitudine, e il tradimendo, e gridai. Vidi le lettere (le sante lettere) non far altro nei più che cambiare l’oggetto delle passioni, e intanto i Letterati nutricarle d’inezie d’impostura, e d’eterni rancori. E da per tutto un subbuglio, una pressa, un tumulto, una faccenda, una guerra che confonde la mente di chi si pone a pensare. Guardavo il Sole, questo maggior ministro della natura, e a quei torrenti di luce che spandea sulle città popolose, e sul deserti mi pareva che fosse l’immagine della santa Libertade da Dio voluta. E vidi — ma la voce mi manca per ridir quanto vidi. Ben ti so dire che tutto quello ch’io vidi, e l’accorarmi, ed il gridare che feci, affrettò lo estinguersi di questa fiamma che mi divora. Né di questo movo lamento, chè anzi, avvegnaché mi senta fiacche le braccia, vedimi, amico, che trovo forza bastante per innalzarle all’Onnipotente, nude come me le creò, e ringraziarlo di questo istante, e pregarlo che mi sia giudice mite.
Queste cose mi pare ch’egli avria dette ; ma non crediate, o uomini che ascoltate, che labbra d’uomo, che or viva, possano pareggiare la forza di quelle sue, ed in quell’ore, nelle quali poi si sarà suo pensiero soffermato alle porte d’Eternità, per la quale le parole degli uomini sono mute. E certo giova sperare, o Signori, che le sue virtù, e l’uso che fece del suo ingegno, e la riverenza che portò alla Religione, avranno fatto dimenticare le sue fralezze all’Eterna Bontà, et l’avrano spinto in fra le braccia

Di Lui, che eterna ciò che a Lui somiglia.


Abbassa gli occhi su questa terra, o spirito fortunato, e mira i cittadini starsi dolenti intorno al vuoto feretro, che ti composero. Sentirono anguste le porte di questa chiesa, per le quali versaronsi compresi di dolore, a pianger, non già di te, che sei degno d’invidia, ma di sé stessi, che t’han perduto Mira questa fronda d’alloro, che certe povere mani hanno spiccato dalla solitaria muraglia d’una chiesa campestre, nell’ora in cui il Sole, terminando la sua luminosa carriera, faceva pensare a te. Mirala, et non sorridere per esser ella fronda caduca, e pensa che, quando eri grave dell’incarco d’Adamo, l’avesti cara anche tu L’ abbiamo posta per onorarti quanto meglio per noi si poteva, per i tanti obblighi che sentiamo d’averti. Ma se vuoi colmarne la misura, siimi grazioso col secondarmi una preghiera che tutti di questo Tempio, giovani e vecchi, poveri e ricchi, nobili e popolani, letterati ed illetterati, privati e magistrati, laici e sacerdoti, tutti, con cenni reitirati, e di mani, e di capo, vedo che mi metton sul labbro. Deh ! spirito immortale ; per quell’amore che tu portasti a tutte le eccelse cose, accostati al trono dell’Onnipotente, gettati colle labbra sullo sgabello de suoi piedi, e, se legge di Paradiso non toglie il lagrimare, pregalo lagrimando e gridando, di mandare alla Patria vicina la Libertà.